Oser: Wiara i twarz – koncernowi Facebook

Dwudziestego szóstego grudnia 2014 roku opublikowałam na swojej stronie na Facebooku film, na którym zarejestrowano samospalenie buddyjskiego mnicha Kelsanga Jeszego, oraz krótką notkę o owych najtragiczniejszych, ostatecznych protestach przeciwko uciskowi. Kilka godzin później mój post został usunięty przez administratora serwisu. Osłupiałam na widok powiadomienia, które wychynęło na ekran komputera, i natychmiast posłałam je w świat, myśląc: „Po ponad sześciu latach Facebook po raz pierwszy usunął mój wpis. Czyżby i oni mieli już »małych sekretarzy«?”.

„Mali sekretarze” to cenzorzy zatrudniani przez Weibo, wzorowany na Twitterze chiński serwis, umożliwiający mikroblogowanie. Ich praca polega na usuwaniu postów „drażliwych politycznie”, czyli takich, które mogłyby się nie spodobać rządzącej partii komunistycznej. Użytkownicy internetu nienawidzą tych żołdaków władzy i mają ich za naczelnych wrogów wolności. Chińskie media społecznościowe, wykonujące polecenia partyjnego departamentu propagandy, usuwały moje wpisy z taką starannością, że w końcu zaczęły zamykać mi konta. Uciekając przed cenzurą, musiałam, wzorem wielu innych chińskich obywateli sieci, przeskakiwać zaporę Wielkiego Muru i korzystać ze stron zagranicznych, takich jak Facebook. Myślę, że bez trudu wyobrazicie sobie tę chwilę niedowierzania, które ogarnęło mnie, gdy zrozumiałam, że ocenzurował mnie Facebook – czyżby wielki brat i mali sekretarze rządzili już całym światem?

Incydent wywołał spore zainteresowanie. Komentowano go na chińskim Twitterze i w zagranicznych mediach, takich jak Głos Ameryki czy New York Times. Chiński serwis tego pierwszego opublikował nawet odpowiedź Facebooka, nazywającego siebie „platformą, na której od dawna ludzie dzielą się sprawami i doświadczeniami. Niekiedy obejmują one przemoc i drastyczne filmy. Ciężko pracujemy, żeby znaleźć równowagę pomiędzy ekspresją a bezpieczeństwem. Ponieważ niektórzy ludzie nie życzą sobie drastycznych filmów, staramy się dać im narzędzia kontrolowania treści, jakie widzą. Może to być na przykład wyraźne ostrzeżenie przed zawartością, którą mają zobaczyć. W tej chwili nim nie dysponujemy i dlatego usunęliśmy ten materiał”.

Według Głosu Ameryki „znający właściwe procedury i pragnący zachować anonimowość pracownik Facebooka powiedział, że post Oser został zgłoszony przez użytkowników, nie można jednak podać ich liczby z uwagi na konieczność ochrony źródeł. Jego zdaniem Facebook sprawdza materiał nawet w przypadku pojedynczej skargi. Powtarzał, że post usunięto z uwagi na drastyczną treść, nie względy polityczne. Odpowiadając na argument Oser, że serwis dopuszcza filmy Państwa Islamskiego z egzekucji zakładników, wyjaśnił, że nie ma na nich momentu ścięcia, i wyraził przekonanie, że Oser będzie mogła ponownie zamieścić swoje wideo, o ile tylko odpowiednio je skróci”.

Doceniam odpowiedź Facebooka – chińscy cenzorzy nigdy nie uznali za stosowne udzielić mi jakiegokolwiek wyjaśnienia – nie rozwiewa ona jednak moich wątpliwości.

Do samospalenia, o którym pisałam, doszło przed komisariatem policji. Ten, kto dokonał nagrania, podjął więc ogromne ryzyko. Za fotografowanie takich protestów i rozpowszechnianie zdjęć grożą drakońskie kary. Ponad stu Tybetańczyków siedzi za to w więzieniach. Ci, którzy giną w płomieniach, nie robią tego, by umrzeć, tylko zwrócić uwagę na los swego narodu. Czynią to z nadzieją, że ich rodacy będą mogli wieść godne życie. Ludzie narażający się na wielkie niebezpieczeństwo filmowaniem i upublicznianiem takich materiałów, doskonale wiedzą, że nie da się tego zrobić za pośrednictwem chińskich serwisów i że muszą korzystać ze stron działających w wolnym świecie, choćby Facebooka. Usuwając takie dokumenty z uwagi na ich „drastyczność”, koncern drwi z ofiary samospaleńca i odwagi autora zdjęć. Czy aby na pewno o to mu chodzi?

Facebook najwyraźniej broni swojej decyzji o usunięciu mojego postu językiem profesjonalizmu, wymogów technicznych i neutralności. Pytam więc, czym różni się zamieszczony przeze mnie film od publikowanego na całym świecie zdjęcia wietnamskiego mnicha Thich Quang Duca, który podpalił się w proteście przeciwko prześladowaniom ze strony rządu w 1963 roku? Albo od zdjęć tybetańskiego uchodźcy Dziampela Jeszego, który dokonał samospalenia podczas wizyty przewodniczącego Hu Jintao w Delhi i trafił na czołówki gazet w marcu 2012 roku? Czy tamte obrazy też należało ocenzurować z uwagi na „drastyczność”? Jak w takim razie określić roztrzaskanie samolotów o wieże WTC i ludzi skaczących z okien płonących budynków? Czyż to właśnie nie owa „drastyczność” daje najwymowniejsze świadectwo złu, wołając o przebudzenie sumień?

Zachodnie demokracje postanowiły dać w końcu odpór Państwu Islamskiemu, a społeczeństwa udzieliły poparcia tej operacji dokładnie za sprawą pokazywanych przez dżihadystów filmów z egzekucji zakładników. Facebook broni udostępniania tych obrazów, twierdząc, że nie ma na nich „drastycznej” chwili ścięcia. Tyle że ja sama tam właśnie je widziałam. A nawet kata, kładącego głowę na torsie zamordowanego. Ale czyż i bez tych scen wstęp do egzekucji nie „obejmuje przemocy” i nie jest wystarczająco „drastyczny”? Terroryści chcieli tym ludzi zastraszyć, lecz zmobilizowali świat do stawienia im czoła.

Czy Facebook rzeczywiście „pomaga wszystkim użytkownikom komunikować się ze sobą nawzajem i ze światem”, w imię swojego „profesjonalizmu” wymazując i usuwając z naszych oczu mroczną stronę rzeczywistości? Nie ulega wątpliwości, że takie dobrowolne oślepienie jedynie mami i tumani umysł, ośmielając zło czy wręcz dając mu wiatr w żagle.

Facebookowi nie wystarczy, nomen omen, Twarz, musi mieć jeszcze Wiarę. Oceniając treść, nie wolno poprzestać na ślizganiu się po powierzchni. Trzeba widzieć i rozumieć znaczenie oraz wartość obrazu. Chciałoby się, żeby chwaląc się neutralnością, Facebook wspomniał słowa żydowskiego Noblisty i pisarza Elie Wiesela: „Neutralność pomaga katu, nigdy ofierze. Milczenie wspiera oprawcę, nie dręczonego”.

Przyjaciele, z którymi o tym rozmawiałam, uważają, że ograniczając swoje wątpliwości do kwestii relacji między techniczną neutralnością a dochodzeniem sprawiedliwości, zdaję się przyjmować na wiarę zapewnienie Facebooka, że usunięcie mojego postu nie było motywowane politycznie. Ich zdaniem sprawa nie jest taka prosta i powinnam głośno pytać, czy serwis nie próbuje przypodobać się Pekinowi. Do tej pory Facebook nie cenzurował obrazów tybetańskich samospaleń, więc moim znajomym wydaje się, iż mamy powód do obaw, że założycie i dyrektor generalny Mark Zuckerberg jest gotów poświęcić wolność słowa użytkowników za możliwość wejścia koncernu na chiński rynek. Może o tym świadczyć niedawna wizyta i spotkania z dygnitarzami w Pekinie oraz rewizyta Lu Weia w siedzibie Facebooka, podczas której Zuckerberg łasił się do cara chińskiego internetu, pokazując mu, że on sam i jego pracownicy uczą się Chin z książek przewodniczącego Xi Jinpinga.

Jeśli ten łańcuch wydarzeń rządzi się własną logiką, doskonale pokazuje, jak dyktatura jawnie dławi wolność słowa w wolnym świecie niejawną manipulacją. To doprawdy złowieszczy cień, którego liberalne demokracje winny strzec się z największą czujnością.

Pekin 28 grudnia 2014

 

 

Za China Change

RACHUNEK BANKOWY

program „Niewidzialne kajdany” 73213000042001026966560001
subkonto Kliniki Stomatologicznej Bencien
46213000042001026966560002

PRZEKIERUJ 1,5% PODATKU