Oser: Zanieś André do domu

Chcę zacząć od tego, że spotkałam André tylko dwa razy, ale zawsze chciałam o nim napisać. I nawet to zrobiłam, a on poprosił, żebym nie publikowała artykułu, bo pragnął kiedyś wrócić do Lhasy. Często kartkuję ciężki album o lhaskich świątyniach, który mi podarował. Miasto, jakim je widział, jest już inne. Wielu ludzi ciągle pamięta tam jego drobną postać, długie jasne włosy i słabość do tybetańskich kurtek. Wszyscy mówią o nim „André”.

Bardzo lubię opublikowane przez Tibet Heritage Fund „Krótkie wprowadzenie do historycznej architektury lhaskiego Barkhoru”: czarno-białe ręcznie rysowane mapy i składane strony, przywodzące na myśl tradycyjne tybetańskie wydawnictwa. Małe, przenośne muzeum z obrazkami. Nie mogę się napatrzeć na te scenki z życia miasta, które karmią wyobraźnię i nostalgię. Chybotliwe ślady i murszejące cienie naszej rzeczywistości – a i wiele z nich zdążono już zniszczyć.

André odbudowywał lhaskie budynki, ale pewnego dnia nastąpił na odcisk aparatczykom: powiedział oenzetowskim ekspertom od światowego dziedzictwa, że trzystuletnią rezydencję zastąpiono domem towarowym. Już po wyrzuceniu z Lhasy on i jego organizacja zrobili wiele dla ratowania pekińskich hutongów, ale i to musiało się skończyć. Mówiono mi, że pracowali potem w himalajskim Ladakhu i gdzie indziej nad renowacją świątyń; na zdjęciach na Facebooku zawsze stał albo w ruinach, albo w odnawianych budynkach.

Dwa miesiące temu napisałam do niego list. Lhascy urzędnicy i biznesmeni zwąchali się w celu wystawienia wielkiego centrum handlowego – ryli dwadzieścia cztery godziny na dobę, ciągnąc wody gruntowe na potrzeby tej „niebiańskiej inwestycji” i budząc panikę mieszkańców. Pytałam, czy mogą w ten sposób wyrządzić poważne szkody.

Odpowiedź była smutna. „Woda to poważny problem w Tybecie, ponieważ wszędzie buduje się elektrownie wodne. Lhasa jest już mocno zanieczyszczona, a zachłanni deweloperzy wspierani przez chciwych urzędników państwowych zmieniają całą dolinę w wielką fabrykę. Jeżeli wyschną mokradła Lhalu, będzie za późno”. Chciałam zadać mu jeszcze kilka pytań, chciałam powiedzieć, że napisałam o nim w „Tybecie w 2008 roku”, ale André, który skończył właśnie czterdzieści siedem lat, 21 stycznia zmarł nagle na zawał serca w Berlinie. Przejrzałem wszystkie zdjęcia, jakie powiesił w sieci. Najpiękniejsze są te z Lhasy, jest na nich tak pełen młodości, szczęśliwy.

Lharigco, jego była dziewczyna, która tłumaczyła podczas naszego spotkania, opowiada przez łzy urywanymi zdaniami: „Był zafascynowany architekturą, przyrodą i kulturą Tybetu. Łączyła go z nimi niezwykła więź. Całymi dniami potrafił chodzić wokół Dżokhangu, Ramocze i okolicznych świątynek. Mówił, że najsmaczniejszą rzeczą na świecie są ziemniaki na lhaskiej ulicy. Potem grymasił, że te od Gjami (Chińczyków) nie są już takie dobre. Jego znajomość miasta wprawiała mnie w osłupienie. Biegałam za nim po starówce – zawsze chodził bardzo szybko – i co chwila odkrywałam nowe alejki i zaułki. Zmiany, jakie zachodziły w Lhasie od 2003 roku, doprowadzały go do płaczu. Idąc po Barkhorze, zatrzymywał się nagle, zasłaniał usta ręką i potrząsał głową. Widziałam łzy w jego niebieskich oczach. Często tu wracał. W 2008 roku zabrał rodziców do Amdo, a potem wsiadł w pociąg do Lhasy. Był w mieście jeszcze w 2010 i 2011 roku, i miesiąc temu. Lubił słodycze i filmy, czasem na nich płakał. Od czternastego czy piętnastego roku życia był wegetarianinem. Kiedy gryzł się w palce, śmiałam się, że je własne mięso. Uwielbiał wyciągać mały szwajcarski scyzoryk i przycinać sobie włosy. Wydawało mi się, że tylko wtedy naprawdę się odprężał”.

Przyjaciel napisał na jego stronie kilka zdań, pod którymi chcę się podpisać. „Bez niego ochrona zabytków w Himalajach i Tybecie nie będzie już taka sama. Niechaj tutejszy koń wiatru niesie Cię wyżej i wyżej do krainy całkowitej pogody i spokoju. Niech ta podróż będzie pełna odkryć i spotkań z Dewami, Dakiniami, Opiekunami, Widjadharami Indii i Tybetu oraz wszystkimi bóstwami kosmicznej Linii Przekazu. Opowiedz im o sobie i swoim życiu. Bon voyage, przyjacielu”.

Lungto, koniu wiatru, proszę, zanieś André do domu.

 

1 lutego 2012

 

 

 

Obrońcy starej Lhasy

Nikt nie wie, czym Tibet Heritage Fund naraził się władzom chińskim w Tybecie. Mija pięć lat od wykopania ich z Lhasy. To międzynarodowa organizacja pozarządowa nienastawiona na zysk, założona przez André Alexandra z Niemiec, Pimpim de Azevedo z Portugalii i kilka innych osób. Od 1996 roku zajmowała się główne „badaniem i ochroną historycznej Lhasy”. Do dziś myśli o nich ciepło wielu tybetańskich mieszkańców miasta – od lamów po prostych ludzi. Mówią, że nie widzieli nikogo, kto okazywałby taki szacunek naszym starym budynkom. THF podchodził do pracy z większą powagą i sercem niż autochtoni, często wręcz ich zawstydzając. Dlaczego więc rząd musiał ich stąd wyrzucić?

Niektórzy mówią, że pracowali na takim poziomie, że kłuli w oczy lokalne „sługi ludu”. Czytam w internecie, że od 1996 roku THF „całkowicie odrestaurował dwanaście historycznych rezydencji i jedną świątynię, zabezpieczył w zakresie podstawowym trzy rezydencje, w trybie pilnym naprawił osiemnaście budynków mieszkalnych, usprawnił instalacje wodne i kanalizacyjne dla ponad tysiąca mieszkańców starówki, zbudował dwie toalety publiczne, wybrukował alejki, odbudował stupę i odnowił drugą, wzmocnił piętnastowieczne freski w świątyni w południowej Lhasie. Całkowita wartość inwestycji przekroczyła osiemset tysięcy dolarów amerykańskich. Zapewniono pracę i możliwość szkolenia ponad trzystu Tybetańczykom”. W sumie uratowali siedemdziesiąt sześć zabytków i tradycyjnych budynków w mieście i na jego obrzeżach.

Inni uważają, że ujawnili niewygodną prawdę o starych stołecznych budynkach, którymi jakoby świetnie opiekują się władze. W „Krótkim wprowadzeniu do historycznej architektury Barkhoru” napisali na przykład, że „antyczne budowle niszczy się tam systematycznie w ramach przebudowy trwającej od 1980 roku”. Zarysy i cętkowane cienie naniesione na mapę namalowaną przez lokalnych artystów wołają, że zrównano tu z ziemią nie tylko stare budynki, ale część duszy narodu. THF podaje, że „od 1993 roku wyburza się średnio po trzydzieści pięć historycznych budowli. Jeżeli to tempo zostanie utrzymane, pozostałe znikną w ciągu niespełna czterech lat”.

Jeszcze inni są zdania, że „obcy” nie tylko ciężko pracowali ramię w ramię z Tybetańczykami, ale i ignorowali „niepisane zasady” obowiązujące w Lhasie i całych Chinach. Odbudowa budynków mieszkalnych to żyła złota i każdy urzędas, wysoki i niski, chce przy okazji uszczknąć coś dla siebie. THF nigdy nie dawał łapówek, więc aparatczycy woleli przekazywać zlecenia chińskim firmom, które zasady znają na pamięć i wiedzą, gdzie trzeba posmarować. Moim zdaniem do wyrzucenia tej organizacji tak czy owak trzeba było dobrego powodu – a tego w Tybecie zawsze dostarcza polityka. I właśnie dlatego pewnego pięknego dnia 2002 roku rządząca nami dyktatura wysłała po nich samochód, który zabrał ich prosto na stołeczne lotnisko.

Mój podziw i szacunek dla pracy THF ciągle rośnie. Ściągam wszystko, co pojawia się na ich witrynie, i gdzie mogę wypytuję, co robią po wyjeździe z Lhasy. Bez prawdziwej miłości i estymy dla naszej kultury, nie pracowaliby do dziś z takim duchem, energią i poświęceniem. THF jest świadkiem zmagań tybetańskiego dziedzictwa z sinizacją i globalizacją oraz walki Tybetańczyków o zachowanie tożsamości kulturowej. „Ilekroć wracam do Tybetu, widzę, że znów ubyło starych budynków. Znikają kamienie, cegły, zaułki, ulice, znikają nawet psy”, powiedział mi smutno André Alexander.

 

grudzień 2007

RACHUNEK BANKOWY

program „Niewidzialne kajdany” 73213000042001026966560001
subkonto Kliniki Stomatologicznej Bencien
46213000042001026966560002

PRZEKIERUJ 1,5% PODATKU