Stosunki między USA a Tybetem, 1942-74
strona główna

Teksty. Z perspektywy świata

 

Stosunki między USA a Tybetem, 1942-74
Wystąpienie na posiedzeniu Komisji Spraw Zagranicznych Kongresu USA, 11 marca 1999 roku

John Kenneth Knaus

Panie Przewodniczący, członkowie Komisji, w latach 1958-65, jako oficer CIA, pracowałem z przywódcami i członkami tybetańskiego ruchu oporu. Moje zeznanie opierać się będzie na tych doświadczeniach i na badaniach, jakie prowadziłem gromadząc materiały do książki poświęconej stosunkom między Stanami Zjednoczonymi a Tybetem w latach 1942-74, która zostanie opublikowana w przyszłym miesiącu pt. “Orphans of the Cold War” [“Sieroty Zimnej Wojny”].

Przy okazji 40. rocznicy Powstania Tybetańskiego warto zastanowić się, skąd bierze się niezwykłe zainteresowanie Amerykanów i ich rządu tak odległym krajem. 10 marca 1959 roku rząd USA zaangażowany był w sprawy Tybetu już od niemal dziesięciu lat. Te stosunki, które miały trwać do roku 1974, wiązały się z zaciąganiem pewnych zobowiązań – z części nasze władze wywiązały się, o innych zapomniano. Motywy naszego zaangażowania nie były jednorodne; zostawiło ono po sobie z jednej strony dobrą wolę, z drugiej – rozczarowanie. Niejednoznaczne były też rezultaty – od porażek po trwałe osiągnięcia. Konsekwencje działań podejmowanych przez dwadzieścia pięć lat i zakończonych przed ponad dwiema dekadami są z nami do dziś.

Przed 1949 rokiem rząd USA interesował się Tybetem co najwyżej przelotnie. Od 1913 roku Chiny nie sprawowały tu żadnej władzy, a Tybetańczycy, pod okiem przyjaznych Indii Brytyjskich, kierowali swoimi sprawami w dumnej izolacji. Następnie władzę w Pekinie przejął nowy, agresywny reżim, zdolny do sprawowania wojskowej i politycznej kontroli nad terenami, które uznawał za swoje, zmuszając Waszyngton do zrewidowania amerykańskiej polityki wobec Tybetu. Analiza zagrożeń wynikających z możliwości podziału Chin i ogromnych trudności logistyczno-politycznych, jakie wiązałyby się z udzieleniem skutecznej pomocy Tybetańczykom, sprawiła, że Departament Stanu, choć rzeczywiście pragnął wspierać tak zdecydowanie antykomunistyczny kraj, postanowił grać na zwłokę. W ten sposób uniknięto dylematów, jakie wiązałyby się z poczynaniami, które interpretowano by jako cios w plecy rządu Narodowego [Kuomintang], w chwili gdy administracja Trumana, a zwłaszcza Sekretarz Stanu Acheson, znalazła się w ogniu krytyki za “tracenie Chin”. Ambasada w New Delhi, znacznie bliższa centrum wydarzeń, była bardziej zaniepokojona groźbą komunistycznej okupacji Tybetu. “Jeżeli nie zrobimy nic, by okazać przyjazne zainteresowanie Tybetem, zanim komunistyczny reżim skonsoliduje władzę w Chinach, Tybetańczycy odniosą wrażenie, że jesteśmy zainteresowani wyłącznie powstrzymywaniem komunizmu, a nie nawiązaniem serdecznych stosunków z narodem tybetańskim” – ostrzegała ambasada. I miała rację. Niemal pięćdziesiąt lat później Dalajlama i jego starszy brat mówili mi, iż Tybet był dla Stanów Zjednoczonych tylko pionkiem na szachownicy Zimnej Wojny i że nadal mają o to żal. Choć łatwo zrozumieć rozgoryczenie Tybetańczyków, kwestia wywiązania się Ameryki z jej zobowiązań jest znacznie bardziej złożona.

W kilka tygodni po proklamowaniu przez Mao zwycięstwa w Pekinie jego armia zaczęła wkraczać na tereny chińskich prowincji w górnym biegu rzeki Yangtze, zamieszkiwanych przez ponad połowę populacji tybetańskiej. 7 stycznia 1950 roku generał Liu Bocheng ogłosił, że chińska armia komunistyczna, rozbiwszy wrogów w tych regionach, przystąpi do “wyzwalania naszych rodaków w Tybecie”. W tym czasie Mao prowadził w Moskwie długotrwałe negocjacje ze Stalinem. Choć Acheson podjął jeszcze nieskuteczną próbę wyperswadowania Mao zbliżenia z Rosjanami, Zimna Wojna zyskała nowy, przeraźliwy wymiar.

Tybet musiał więc zająć nowe miejsce w strategii Stanów Zjednoczonych. Waszyngton odwiódł Tybetańczyków od wysłania misji do USA, gdy Chińczycy ogłosili swój plan “wyzwolenia” Tybetu. Niemniej w czerwcu 1950 roku, na dwa tygodnie przed wybuchem wojny w Korei, Departament Stanu wezwał przedstawicieli brytyjskiej ambasady, by omówić z nimi plan “zachęcania i wspierania tybetańskiego oporu przeciwko komunistycznej kontroli”. Departament wiedział, że komunistyczna armia może zająć Tybet, uważał jednak, że teren sprzyja działaniom partyzanckim. Plan zakładał przekonanie Brytyjczyków do skłonienia Indii do udzielenia tajnego wsparcia tybetańskiej partyzantce. Brytyjczycy nie chcieli w tym uczestniczyć. Niezależnie od tego, co Amerykanie mogli chcieć zrobić w sprawie Tybetu, musieli robić to sami. Były sojusznik z czasów wojny nie miał serca do przedsięwzięć, które dotyczyły terenów, będących li tylko wspomnieniem imperialnej przeszłości. Dwa tygodnie po inwazji w Korei Waszyngton poinformował Tybetańczyków, którzy, w obliczu chińskiej inwazji, przybyli do Delhi prosić o amerykańską pomoc, że Stany Zjednoczone są skłonne finansować wsparcie militarne, jeśli uzyskają współpracę rządu Indii. Negocjatorzy tybetańscy musieli więc uporać się z niechęcią części członków własnego rządu, którym wydawało się, że mogą zyskać na czasie prowadząc rozmowy, a następnie przekonać Hindusów, nie zamierzających antagonizować Chin. Te dyplomatyczne gry nabrały charakteru akademickiego, gdy 25 października 1950 chińskie wojska ogłosiły, że “ruszają na Tybet”.

Walka obronna Tybetu była żałośnie nierówna, ale i litościwie krótka. Na początku listopada Chińczycy kontrolowali już tereny zajęte w 1727 roku przez ich mandżurskich poprzedników. Wstrzymali wówczas atak i podali Tybetańczykom warunki kapitulacji.

Kiedy siły Mao forsowały Yangtze i wkraczały do Tybetu, inna chińska armia przekraczała Yalu w Korei Północnej. Sytuacja była bardzo poważna. Zanosiło się na trzecią wojnę światową. Dalajlama zaapelował do ONZ, ale nie znalazł tam wsparcia. Narody Zjednoczone chętnie przyjęły zapewnienia ambasadora Indii, że Pekin jest gotowy do negocjacji na temat pokojowego rozwiązania problemu tybetańskiego. Rozczarowany Dalajlama uciekł do klasztoru w południowym Tybecie, który od granicy z Indiami dzieliło tylko kilka mil. Jednocześnie wysłał do Pekinu delegację, by wynegocjować rozwiązanie, oddalające perspektywę okupacji stolicy.

Choć sytuacja wyglądała źle, w styczniu 1951 roku Waszyngton był gotów podjąć, nawet jednostronnie, bardziej aktywne kroki w Tybecie, by “nie oddać go walkowerem, zwłaszcza wobec akcji ONZ w Korei i konieczności powstrzymania chiń. kom., gdzie tylko się da”. Departament Stanu poinformował swego ambasadora w Indiach, że “trzeba zrobić wszystko, co możliwe, by przeszkodzić Chińczykom w zajęciu Tybetu”, oraz doprowadzić do poruszenia tej sprawy na forum ONZ. Podkreślił też, że rząd Stanów Zjednoczonych “jest gotów do udzielenia pewnej pomocy materialnej, jeśli znajdą się odpowiednie środki wyrażenia tybetańskiego oporu wobec agresji”. To odważne stwierdzenie poprzedziła, o tydzień, deklaracja Brytyjczyków, że “Stany Zjednoczone, jeden z pierwszych rzeczników samostanowienia narodów, wierzą, iż naród tybetański ma, jak wszystkie inne, przyrodzone prawo do decydowania o swoim losie politycznym”.

Dalej znalazło się zaskakujące śmiałe oświadczenie: “Jeśli pozwolą na to okoliczności, należy rozważyć możliwość uznania Tybetu za niepodległe państwo”. Na tym fundamencie opierały się działania amerykańskiego rządu, który wiosną i latem 1951 roku starał się przekonać Dalajlamę do opuszczenia Tybetu i przyjęcia azylu [politycznego]. Waszyngtonowi przyświecały cele polityczne i pragmatyczne. Przed kilku laty Dean Rusk, odpowiedzialny za dalekowschodnią politykę USA w 1951 roku, powiedział, że Tybetańczyków obejmowała doktryna Trumana, która kazała wspierać “wolne narody, opierające się próbom zdominowania przez zbrojne mniejszości lub czynniki zewnętrzne”. Tybetański przywódca mógł stać się potężnym symbolem jako ofiara komunistycznej agresji i punkt odniesienia dla wszystkich buddystów w Azji. To mogło skłonić Chińczyków do rezygnacji z planów zajęcia Tybetu. Ówczesna polityka Stanów Zjednoczonych, dodał, zakładała przede wszystkim blokowanie ekspansji chińskiego komunizmu tam, gdzie było to możliwe.

Kiedy ujawniono warunki porozumienia okupacyjnego, które narzucono negocjatorom Dalajlamy w maju 1951, ambasada USA w Indiach, z pełnym poparciem Waszyngtonu, rozpoczęła kampanię, mającą przekonać Dalajlamę do odrzucenia owego traktatu i przyjęcia azylu za granicą. Członkowie orszaku i rodziny Dalajlamy ruszyli z indyjskiego Darjeelingu i Kalimpongu z amerykańskimi propozycjami dla młodego przywódcy. Można je podzielić na trzy grupy.

Pierwsza dotyczyła oficjalnej pozycji Dalajlamy i statusu Tybetu w kontekście ewentualnego apelu do ONZ. Druga gwarantowała wsparcie finansowe i pomoc polityczną dla Dalajlamy i jego dworu, jeśli zdecydują się oni na opuszczenie kraju. Trzecia była obietnicą pomocy – w ramach wyznaczonych przez politykę Indii – dla tybetańskiego ruchu oporu.

Owe gwarancje – choć nie zrealizowano ich natychmiast i z czasem modyfikowano – miały na dwie dekady określić stosunki między Tybetańczykami i rządem Stanów Zjednoczonych.

Zobowiązania dotyczące statusu Dalajlamy i Tybetu wyrażano na różne sposoby. Późną wiosną 1951 roku Loy Henderson, ambasador USA w Indiach, przekazał wiadomość Dalajlamie, że pod żadnym pozorem nie powinien on wracać do Lhasy, “póki sytuacja na świecie nie zmieni się na tyle, by uniemożliwić chińskim komunistom przejęcie Tybetu”. Jednocześnie zapewnił on Dalajlamę, że z pewnością “znajdzie bezpieczne schronienie w jednym z przyjaznych państw półkuli zachodniej, np. w Stanach Zjednoczonych”. W czerwcu Henderson powiedział dostojnikom Dalajlamy, że choć rząd Stanów Zjednoczonych uznaje suzerenność Chin w Tybecie, Dalajlama zostanie przyjęty w Stanach Zjednoczonych “jako wielki przywódca religijny i głowa autonomicznego kraju”. Kilka miesięcy później Departament Stanu zapewnił brata Dalajlamy, iż “rząd USA uważa, że Tybet nie może być zmuszany do wyrażenia zgody na pogwałcenie swej autonomii i że naród tybetański powinien korzystać z prawa do samostanowienia, odpowiadającego autonomii, jaką cieszył się od wielu lat”. Co więcej, “Stany Zjednoczone dadzą publicznie wyraz swojej wizji statusu Dalajlamy jako głowy autonomicznego Tybetu i będą zabiegać, by inne kraje nie podejmowały kroków, które mogłyby kłócić się z taką pozycją Dalajlamy”. Warunkiem udzielenia pomocy przez USA było opuszczenie Tybetu przez Dalajlamę, wypowiedzenie ugody, do popisania której zmuszono Tybetańczyków, oraz dalszy opór wobec chińskiej agresji. Stany Zjednoczone popierały też jego “jak najszybszy” powrót do Tybetu “jako głowy autonomicznego, niekomunistycznego kraju”. Tego lata złożono jeszcze wiele podobnych zapewnień, niemniej nie spisano ich, póki Tybetańczycy chytrze nie skłonili Hendersona do popisania listu, który mówił, że “istotną częścią naszej współpracy będzie publiczne ogłoszenie, iż dla Stanów Zjednoczonych jest Wasza Świątobliwość głową autonomicznego Tybetu oraz że będą one zabiegać o jak najszybszy powrót [Waszej Świątobliwości] do Tybetu jako głowy autonomicznego, niekomunistycznego kraju”.

George Patterson, tłumacz i pośrednik w tych rozmowach, ostrzegał amerykańskich negocjatorów, że język tybetański nie odróżnia pojęć autonomii, samostanowienia i niepodległości; nie było też w nim terminów, takich jak suwerenność czy suzerenność. Tybetańczycy mogli więc słyszeć to, co chcieli usłyszeć, a Amerykanie niezbyt dokładnie przekazywać, ciągle nie do końca określone, stanowisko Stanów Zjednoczonych.

Powrót Dalajlamy

Pisemna deklaracja ambasadora została przekazana Dalajlamie dopiero po jego powrocie do Lhasy, wcześniej wielokrotnie słyszał jednak zapewnienia dotyczące azylu za granicą i finansowej pomocy. Kiedy był już w drodze do swojej stolicy, Amerykanie przekazali mu kolejny pakiet propozycji, w tym westernowy scenariusz, wedle którego Heinrich Harrer miał przekraść się przez granicę i przeprowadzić go do bezpiecznego Bhutanu. Niemniej młody przywódca chciał za wszelką cenę szukać ugody z Chińczykami, która zapewniłaby przetrwanie unikalnemu dziedzictwu Tybetu. Przez pięć lat stosunki między USA a Tybetańczykami były zamrożone. Stany Zjednoczone, za obopólną zgodą, nie podejmowały żadnych działań, które mogłyby utrudnić Dalajlamie wypracowanie modus vivendi z nowymi suzerenami. Dalajlama wkrótce zrozumiał, że przeznaczono mu wyłącznie rolę figuranta, nie zrezygnował jednak ze swoich zabiegów. W 1954 roku udał się do Pekinu, gdzie podjęto go z wielką pompą. Od Mao usłyszał zapewnienia, że traktat okupacyjny będzie realizowany w tempie wyznaczonym przez samych Tybetańczyków. Wracając do Lhasy, przekonał się jednak, że Chińczycy przejmują pełną kontrolę i narzucają komunistyczne praktyki w całym kraju, a zwłaszcza w etnicznie tybetańskich prowincjach Kham i Amdo. Próby konfiskowania broni, najcenniejszego przedmiotu w oczach Khampów, wywołały otwarte niezadowolenie i opór. Nowe władze przystąpiły następnie do wprowadzania podatków, konfiskowania prywatnych i klasztornych majątków, publicznych upokorzeń i egzekucji, których ofiarami padali przede wszystkim duchowni. Wszystko to wywołało falę gwałtownych protestów. Plemienni przywódcy z Khamu i Amdo poinformowali głównego ministra Dalajlamy o swoich planach stawienia zbrojnego oporu Chińczykom. Młody przywódca wracał do kraju stojącego na krawędzi powstania – od tej pory, jako władca buddyjski, ciągle miał stawać przed moralnymi dylematami.

Latem 1956 roku lokalne, spontaniczne powstania wybuchały już we wszystkich tybetańskich regionach czterech granicznych prowincji chińskich. Walki toczyły się również po drugiej stronie Yangtze. Chińczycy sprowadzili posiłki oraz lotnictwo, prowadząc operacje karne przeciwko buntowniczym Khampom. Punktem kulminacyjnym tej operacji było zbombardowanie starożytnego klasztoru Lithang, w którym żyło ponad pięć tysięcy mnichów, posiadających arsenał wiekowej broni. Informacje o tej tragedii obiegły cały kraj, jednocząc wokół wspólnej sprawy zwykłych ludzi, mnichów oraz lokalnych przywódców z Khamu i całego wschodniego Tybetu. Dalajlama znalazł się w bardzo trudnej sytuacji. Jego władzę polityczną ograniczono do tego stopnia, że nie mógł zrobić nic, by powstrzymać Chińczyków, których polityka i posunięcia prowokowały owe powstania. Jako najwyższy przywódca religijny swego ludu nie mógł też przecież pogodzić się z represjami, jakimi odpowiadały nowi władcy.

Zaproszenie do Indii na obchody 2500. rocznicy urodzin Buddy, które nadeszło jesienią 1956 roku, wydawało się wybawieniem z tej sytuacji. Dalajlama poprosi Nehru o azyl i będzie kontynuował walkę o swój kraj zza granicy. Niemniej gospodarz, goszczący w tym samym czasie chińskiego premiera Zhou Enlaia, nie okazywał ochoty na spełnienie tej prośby. Tybetański przywódca ponownie uznał, że nie ma wielkiego wyboru i musi wracać do okupowanej stolicy z mglistą obietnicą opóźnienia chińskich reform w Tybecie.

Pomoc Stanów Zjednoczonych dla ruchu oporu

Dwaj starsi bracia Dalajlamy uważali, że nie powinien wracać, lecz przyjąć odnowioną ofertę Amerykanów, którzy obiecywali mu azyl, i kontynuować walkę zza granicy. Podczas gdy Dalajlama prowadził bezowocne rozmowy z Nehru, przystąpili oni do negocjacji z CIA na temat pomocy dla rozrastającego się ruchu oporu, który przesuwał się na zachód z mateczników we wschodnim Tybecie. Przez kilka miesięcy Gjalo Thondup, mieszkający wówczas w Darjeelingu, spotykał się z wysłannikami lokalnych przywódców, proszących o broń niezbędną do prowadzenia dalszej walki z Chińczykami. Od 1952 roku, kiedy to uciekł z Tybetu, prowadził amatorską działalność wywiadowczą (centrum siatki znajdowało się w Lhasie). Jego celem było informowanie władz Indii, innych przyjaznych rządów i międzynarodowych mediów o polityce chińskich władz okupacyjnych w Tybecie. Teraz proszono go o odegranie bardziej aktywnej roli. Uznał, że nie ma wyboru. Jako brat Dalajlamy miał prestiż i kontakty, których brakowało lokalnym przywódcom partyzantki. Indie były zainteresowane tylko wspieraniem działalności wywiadowczej w Tybecie, ale w 1952 roku w drzwiach Thondupa stanęli przedstawiciele chińskiego rządu nacjonalistycznego z ofertą pomocy dla operacji paramilitarnych. Thondup uznał, że sojusz z nacjonalistami będzie wyłącznie wodą na młyn pekińskiej propagandy, która twierdziła, że ruch oporu został stworzony przez siły zagraniczne. Zdawał też sobie sprawę, że nacjonaliści zwróconą się o pomoc dla Tybetańczyków do Waszyngtonu, postanowił więc skontaktować się bezpośrednio z Amerykanami, by uniknąć tajwańskiego łącznika. Poprosił więc Stany Zjednoczone, by wywiązały się z obietnic, jakie składały przed pięcioma laty. Istniał już spontaniczny ruch oporu, a Amerykanie byli gotowi go wypróbować.

Dalajlama znów zadawał sobie pytanie, czym najlepiej przysłuży się narodowi tybetańskiemu: wracając do Lhasy ze złożoną przez Zhou, mglistą obietnicą opóźnienia reform, które popychały Tybetańczyków do zbrojnego oporu, czy też wywierając presję zza granicy. Gjalo Thondup poinformował go o amerykańskich obietnicach udzielenia politycznego wsparcia, nie wspomniał jednak o uzgodnionym z CIA planie przeszkolenia pilotowej grupy sześciu Tybetańczyków, którzy mieli następnie wrócić do kraju i sprawdzić, czy zorganizowane na wschodzie oddziały rzeczywiście gotowe były na przyjęcie broni, o jaką proszono. Bracia znów poszli różnymi drogami: Dalajlama jeszcze raz wrócił do Lhasy, by oddalić widmo tragedii, której się obawiał, a jego bracia zaczęli szukać pomocy, mogącej zapobiec nadciągającej, ich zdaniem, masakrze.

Sześciu wybranych mężczyzn było już w drodze do Hiszpanii. Mieli potem wrócić do Tybetu, by przekazać przez radio sprawdzone, świeże informacje, które zastąpiłyby mało wiarygodne i nieaktualne doniesienia o działalności ruchu oporu. Ich zadanie nie polegało na wzniecaniu insurekcji, polecono im też unikać rozbudzania fałszywych oczekiwań. Gorzka lekcja i wspomnienia z Węgier były nadal bardzo żywe. Upoważniono ich jednak do szkolenia partyzantów w posługiwaniu się nowoczesnym sprzętem i taktyce wojny partyzanckiej, gdyby okazało się, że sytuacja dojrzała do udzielenia pomocy przez CIA.

We wrześniu 1957 roku zrzucono pierwszy dwuosobowy zespół na wydmy powstałe po wylewie Cangpo (górna Brahmaputra), około 60 mil na południe od Lhasy. Ich zadanie polegało na dotarciu do Lhasy, gdzie mieli spróbować uzyskać prośbę Dalajlamy o pomoc, jakiej gotowi byli udzielić ruchowi oporu Amerykanie. To zupełnie nierealistyczne posunięcie – domaganie się prośby o pomoc zbrojną od człowieka, którego tożsamość opierała się na sprzeciwie wobec przemocy – było pomysłem Departamentu Stanu. Podobne zabiegi powtarzano dwukrotnie – bezskutecznie. Departament Stanu uznał jednak, że CIA może przystąpić do zrzutów broni, gdyż doniesienia wywiadowców potwierdziły, iż tybetański ruch oporu prowadzi walkę zbrojną. Druga grupa, którą zrzucono jesienią, miała nawiązać kontakty z oddziałami, które działały w rodzinnym regionie jej przywódcy – w okolicach Lithangu w chińskiej prowincji Sichuan. Pierwszą część planu zrealizowano, ale dwaj wywiadowcy zginęli w bitwie z Chińczykami. Dowódca zdołał uciec i przedostać się do głównego sztabu powstańców, który powstał w oddalonym o pięćset mil Tybecie środkowym. Na czele ruchu oporu stał tu jego wuj, Gompo Taszi. Latem 1958 roku Gompo Taszi, bogaty kupiec z Khamu, dowodził połączonymi siłami różnych grup lokalnych, które wycofywał się z rodzinnego wschodu do centralnego Tybetu. Stało przed nim trudne zadanie, gdyż, niczym szkockie klany, zazdrośnie broniły one sfer wpływów, były podejrzliwe wobec sąsiednich plemion oraz jednakowo wrogie w stosunku do chińskich urzędników i tybetańskiego rządu z Lhasy. Gompo zdołał przełamać bariery odwiecznej nieufności wobec każdej władzy i pogardy dla podobnych mu nowobogackich. Latem dowodził już pięcioma tysiącami ochotników, którzy sprawowali pełną kontrolę nad terenami rozciągającymi się od Lhasy do południowej granicy z Indiami. CIA miała z nim kontakt przez Gjalo Thondupa. Właśnie dla tych oddziałów przeznaczone były dwa pierwsze zrzuty z lipca 1958 i lutego 1959 roku. Powstańcy dostali 403 karabiny Lee Enfield, 60 granatów, 20 karabinów maszynowych i 26 tys. sztuk amunicji. Potem nastąpiły kolejne zrzuty, które skończyły się, gdy Chińczycy przejęli kontrolę nad tymi obszarami po ucieczce Dalajlamy w marcu.

Decyzję o ucieczce z Lhasy w marcu 1959 roku Dalajlama podjął sam; została ona przygotowana i zaplanowana przez jego doradców. Pierwszy zespół skoczków nawiązał kontakt z uciekinierami dwa dni po opuszczeniu przez nich stolicy i dopiero wtedy CIA dowiedziała się o całym zajściu. Od tej pory mogła codziennie informować prezydenta Eisenhowera o wędrówce Dalajlamy ku granicy. Prośbę Dalajlamy o azyl i odpowiedź premiera Nehru przekazano przy pomocy pamiętającej drugą wojnę światową radiostacji szpiegowskiej z generatorem korbowym, którą obsługiwali ludzie przeszkoleni przez CIA. Kiedy Dalajlama był już w Indiach, Chińczycy przerzucili duże siły do regionu kontrolowanego przez partyzantów, zmuszając powstańców do wycofania się do Indii. Gompo Taszi przywiózł informacje o swoich ludziach, którzy nadal prowadzili walkę partyzancką z terenów oddalonych na północny wschód od dawnej kwatery głównej powstańców. Radził, by lokalne grupy oporu organizowały zasadzki wzdłuż strategicznej szosy Sichuan-Lhasa, którą przewożono zapasy dla chińskiej armii. Siatka Gjalo Thondupa informowała, że podobne akcje sabotażowe prowadzono również przy drugiej szosie, łączącej Lhasę z Qinghai. Wszystkie grupy potrzebowały jednak Waszyngtonu. Politycy rozumieli powagę sytuacji – dyplomatyczna pomoc dla Tybetu na forum ONZ okazałaby się pusta, gdyby całkowicie rozbito ruch oporu – a CIA paliła się do udzielenia wsparcia partyzantom. Od roku działał już obóz szkoleniowy dla partyzantów w Camp Hale w Kolorado; przeszkoleni Tybetańczycy byli gotowi do podjęcia nowej misji. (Owa baza funkcjonowała od 1958 do 1964 roku.)

Między wrześniem 1958 a wiosną 1961 roku zrzucono jeszcze osiem zespołów skoczków. Teren zrzutów rozciągał się od północno-wschodnich okolic Lhasy po Markham na wschodnim brzegu Yangtze. Ponad 35 razy zrzucano również sprzęt – w sumie około 18 ton broni, amunicji, lekarstw i żywności. Na prośbę partyzantów wysłano im również powielacz i broszurki propagandowe przygotowane przez członków grupy. Zrzuty ludzi, broni i sprzętu we wrogim, izolowanym i niezwykle trudnym regionie były niezwykłym, technicznym i logistycznym, sukcesem. Niemniej z operacyjnego punktu widzenia misje te okazały się fiaskiem. Zakładano, że Tybetańczycy rozproszą się, podzielą na małe oddziały i będą prowadzić akcje z kryjówek w górach. Wybrali jednak strategię, którą stosowali od wieków. Mieli ze sobą rodziny i stada. Perspektywa uzyskania zapasów z gigantycznych “magazynów na niebie” zachęcała do łączenia się w większe grupy, co czyniło z nich łatwy cel dla chińskich sił powietrznych i lądowych, których wartość bojowa okazała się znacznie większe niż przewidywano.

Stany Zjednoczone wywiązały się więc z jednej z trzech najważniejszych obietnic, złożonych Tybetańczykom, ale nadzieje na wspieranie z powietrza potężnej armii partyzantów spaliły na panewce. Operacje tego typu prowadzono zarówno we wschodnim, jak zachodnim Tybecie. W połowie 1960 roku Gompo Taszi stwierdził, że tysiące jego byłych żołnierzy, pracujących obecnie przy budowie dróg w Indiach i Sikkimie, gotowych jest wrócić do walki. Uważał, że mogą działać w Tybecie z baz w nepalskim królestwie Mustangu. Pomysł polegał na potajemnym przerzucaniu do Mustangu trzystuosobowych grup, mających zakładać bazy wypadowe. Kluczowy element planu zakładał, nowe oddziały będą przekradać się dopiero wówczas, gdy ich poprzednicy znajdą bezpieczną kryjówkę, z której będą mogli odbierać zrzuty. Cała operacja miała być ściśle tajna. Wieść rozeszła się jednak lotem błyskawicy i do Mustangu ruszyły trzy tysiące Tybetańczyków. O wszystkim na bieżąco informowała prasa. Za ten początek płacono przez czternaście lat. Partyzanci zorganizowali się w oddziały i prowadzili wypady wzdłuż szosy Lhasa-Xinkiang. Na początku lat 60. były one skuteczne. Raz zdobyto wywiadowczy skarb – stertę ściśle tajnych chińskich dokumentów. Partyzanci nie byli jednak w stanie utworzyć baz w samym Tybecie; w połowie lat 60. Chińczycy mieli już w regionie tyle wojska, że koszty operacji stawiały pod znakiem zapytania jej sens. Działanie z Nepalu stanowiło poważny problem polityczny. Weterani z Mustangu mieli ogromny potencjał, brakowało im jednak misji. Po wojnie granicznej między Chinami i Indiami z 1962 roku Hindusi dostrzegli w tych wspieranych przez USA oddziałach sojuszników własnych wojsk ochrony pogranicza. Utrzymywano więc je nadal. Kiedy jednak Indie utworzyły Specjalne Siły Graniczne w 1969 roku, oddziały w Mustangu straciły znaczenie operacyjne. Przywódców powiadomiono, że należy je rozwiązać i przesiedlić starzejących się partyzantów. Doszło do tego, w dość dramatycznych okolicznościach, w 1974 roku. Tybetańczycy uważali się za ofiary nowej polityki Nixona wobec Chin, przyczyny likwidacji owych baz miały jednak charakter operacyjny, a nie polityczny.

Polityczne poparcie dla Dalajlamy

Kiedy Dalajlama opuścił Tybet w 1959 roku, jego przedstawiciele przypomnieli rządowi USA o obietnicach złożonych w 1951 roku i potwierdzonych w roku 1956, gdy Waszyngton, we własnym interesie, namawiał go do szukania azylu za granicą. Choć sytuacja zmieniła się pod względem operacyjnym, Stany Zjednoczone zamierzały wywiązać się z tych zobowiązań.

Natychmiast zaczęto szukać państw, które mogłyby podnieść sprawę Tybetu na forum ONZ. Gra toczyła się za kulisami, by uniknąć oskarżeń o zimnowojenny charakter inicjatywy. Znaleziono trzy odpowiednie państwa: Irlandię, która miała długą historię prześladowań religijnych, Malezję, która stoczyła własną bitwę z komunistyczną agresją, oraz buddyjską Tajlandię. Departament Stanu robił wszystko, szukając sojuszników na całym świecie. (Co ciekawe, najbliżsi sprzymierzeńcy, Wielka Brytania i Francja, wycofały się ze względów legalistycznych.) Tybetańczyków reprezentować miał Ernest A. Gross, jeden z najlepszych amerykańskich specjalistów od prawa międzynarodowego – pełnił zresztą tę rolę przez następnych dwadzieścia lat. Rezultatem tych zabiegów była przyjęta 21 października 1959 roku rezolucja, w której stwierdzono z ubolewaniem, że “naród tybetański został pozbawiony podstawowych praw i wolności”. Tybetańczykom zależało na poparciu dla ich niepodległości, jednak status prawny Tybetu był na tyle niejasny, że nie wchodziło to w grę. Niemniej Waszyngton zrobił wszystko, co w jego mocy.

29 lutego 1960 roku sekretarz Herter ujawnił swój list do Dalajlamy, w którym deklarował poparcie Stanów Zjednoczonych dla stosowania zasady samostanowienia wobec Tybetańczyków, mających “ostatecznie decydować o swoim statusie politycznym”. W ten sposób wywiązał się ze zobowiązania, zaciągniętego przez USA przed dziewięciu laty. Tybetańczycy mieli już nigdy nie posunąć się dalej w swych zabiegach o międzynarodowe uznanie. 20 grudnia 1961 Zgromadzenie Ogólne ONZ – przy 56 głosach na “tak” (w tym opierającej się wcześniej Wielkiej Brytanii), 11 na “nie” i 29 wstrzymujących się od głosu – ponownie wezwało do “położenia kresu praktykom, pozbawiającym naród tybetański podstawowych praw i wolności, w tym prawa do samostanowienia”. Nowa administracja Kennedy’ego wywiązała się z obietnic swoich poprzedników.

Na arenie międzynarodowej

Zobowiązania finansowe wobec Dalajlamy i jego orszaku potwierdzono w 1959 roku i wywiązywano się z nich przez kolejnych 15 lat. Przyznano również dodatkowe środki, które pozwoliły na otwarcie biur w Nowym Jorku, Londynie i Genewie. Rząd Stanów Zjednoczonych, który nie mógł, jak pragnął tego Dalajlama, uznać tybetańskiego rządu na wychodźstwie, pomógł mu w promowaniu sprawy Tybetu na arenie międzynarodowej. Na Uniwersytecie Cornell kształcono kilku tybetańskich studentów, którzy mieli wzmocnić garstkę tybetańskich urzędników, znających angielski i dysponujących elementarną wiedzą o współczesnym świecie. Przyznano środki na utworzenie muzeum, w którym znalazły się dzieła sztuki wywiezione przez uchodźców z Tybetu. Te dzieła śmiertelnie zagrożonej kultury stały się zalążkiem kolekcji Tibet House w New Delhi.

Wszystkie te fundusze przestały płynąć w 1974 roku. Nie ulega wątpliwości, że była to odpowiedź na chińskie apele, kierowane do prezydenta Nixona i Kissingera. Kissinger nie pamięta, by Chińczycy prosili o takie sprawy. Towarzyszący mu w 1972 roku Pekinie podsekretarz Lord i ambasador Holdridge twierdzą, że podczas rozmów nie poruszano kwestii amerykańskiej pomocy dla Dalajlamy. Niezależnie od tego, czy było ono przedmiotem dyskusji, era oficjalnego wsparcia USA dla sprawy Tybetu minęła. Na początku lat 50. wspieranie oporu Tybetańczyków było częścią ogólnej strategii, którą Dean Rusk opisał jako “robienie wszystkiego, by stanąć na drodze chińskim komunistom”. Dwie dekady później Kissinger zapewniał Nixona, że “mówiąc wprost, staliśmy się milczącymi sojusznikami” Mao. Role uczestników zimnej wojny zmieniły się do tego stopnia, że Kissinger donosił swemu przełożonemu, iż “znaleźliśmy się w niezwykłej sytuacji. Jeśli idzie o percepcję globalną, Chińska Republika Ludowa może być dzisiaj naszym najbliższym sojusznikiem po Wielkiej Brytanii”. W tym nowym porządku nie było miejsca dla Tybetu.

Przez dwadzieścia lat rząd Stanów Zjednoczonych wywiązywał się ze swoich zobowiązań: z jednych w pełni, z innych częściowo. To długi okres w kategoriach planowania i stosunków zagranicznych. To trwałe dziedzictwo, choć oczywiście daleko mu do doskonałości. Na szczęście, gdy rząd USA pozostawił Tybetańczyków samym sobie, ich sprawa żyła już w sumieniu świata. Nie zapomniano o niej przecież i w Waszyngtonie. Dzisiejsze posiedzenie jest tego najlepszym dowodem. Miejmy nadzieję, że owo dziedzictwo wyda wreszcie owoce w postaci dialogu między Dalajlamą a nowymi liderami ChRL, o którym mówili latem zeszłego roku prezydenci Jiang i Clinton.