Nasze pierwsze spotkanie
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

Nasze pierwsze spotkanie

Oser

 

Przed kilkoma dniami organizacja Human Rights Watch zaapelowała do chińskiego rządu o oddalenie zarzutów postawionych społecznikowi i ekologowi Karmie Samdupowi oraz jego braciom. „Ludzie ci - napisali - uosabiają cechy, które władze chcą widzieć w nowoczesnych Tybetańczykach: przedsiębiorczość, szczodrość wobec oficjalnie akceptowanych projektów o charakterze kulturalnym i ekologicznym oraz apolityczność, a mimo to nawet oni traktowani są jak przestępcy". Przypomniało mi to moje pierwsze spotkanie z Karmą w maju 1998 roku. Przyjechałam z Lhasy do Chengdu w jakiejś sprawie. Ku mojemu osłupieniu przed bramą siedziby władz lokalnych zauważyłam grupę Tybetańczyków siedzących w milczeniu na gazetach, bambusowych matach i plastikowych torbach. Wyglądali na zmęczonych i zabiedzonych, ale w ich oczach płonął gniew i rozpacz. Podeszłam do nich zapytać w czym rzecz i wtedy właśnie pojawił się Karma Samdup z dwoma skrzynkami wody mineralnej.

 

Okazało się, że protestujący - w większości Khampowie i kilku koczowników z Ngaby w Amdo - handlowali jarca gumbu, najsłynniejszą tybetańską rośliną leczniczą. Pod koniec poprzedniego sezonu przywieźli do miasta ponad pięć ton grzybów zebranych przez siedem tysięcy rodzin. Całość wzięła od nich na pniu firma farmaceutyczna należąca do władz okręgu Chenghua. Ustalono termin zapłaty, ale wcześniej dyrektor i towar rozpłynęły się w powietrzu. Oszukani stracili czterdzieści milionów yuanów. Wpadli w rozpacz, bo zwyczajowo wzięli grzyby od ludzi na słowo. To nie byli wielcy biznesmeni, po drodze musieli pożyczyć piętnaście milionów i wziąć pięć milionów kredytu z funduszu pomocowego, na szali leżało więc ich całe życie. Codziennie dobijali się do urzędników, prosząc o zapłatę. Ponieważ miesiącami nie mogli nic wskórać, uznali, że pozostaje im tylko ten rozpaczliwy, milczący protest. Było ich bodaj sześćdziesięciu. Czy mieli jakiekolwiek szanse na odzyskanie w ten sposób czterdziestu milionów? Mówiono, że jeden z nich był tak zdesperowany, że odebrał sobie życie.

 

Trzydziestoletni Karma nie miał ze sprawą nic wspólnego. Handlował wtedy dzi, tybetańskimi „niebiańskimi kamieniami". Właśnie przyjechał do Chengdu i przypadkowo natknął się na protestujących rodaków. Bez wahania odłożył na bok własne sprawy i przejął inicjatywę. Najpierw przyniósł wodę, jedzenie i lekarstwa, a potem uruchomił swoje kontakty w poszukiwaniu kogoś wpływowego, kto ująłby się za pokrzywdzonymi. Po wielu zabiegach udało mu się dotrzeć do mieszkającego w Pekinie Phuncoga Łangjala. Choć ten od lat był na emeryturze i nie piastował już stanowiska dyrektora centralnej komisji do spraw etnicznych, jako stawiany za wzór patriotyzmu pierwszy tybetański rewolucjonista nadal mógł wiele załatwić. On też natychmiast pospieszył z pomocą, słysząc, ilu ludzi zostało skrzywdzonych. Poszedł z tym do premiera Zhu Rongji. W ciągu trzech lat departamenty różnych szczebli trzech prowincji i miasta Chengdu pokryły straty poniesione przez wszystkich zainteresowanych.

 

Wtedy byłam w biegu i nie mogłam pomóc nieocenionemu Karmie. Spotkałam go dopiero latem 2002 roku na bankiecie w Lhasie. Jego słowa zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Mówił, że ci, którzy zajmują się ochroną środowiska naturalnego w Tybecie, muszą uwzględniać interesy lokalnej ludności, a jeśli tego nie robią, lepiej w ogóle dać sobie z tym spokój. Założył naszą pierwszą pozarządową organizację ekologiczną, Grupę Ochrony Trzech Rzek, i sam ją sponsorował. Po kilku rozmowach napisałam o nim artykuł, który ukazał się w 2006 roku w Nanfang Zhoumo, jednym z najpopularniejszych tygodników chińskich. Pamiętam, że na początku naszej znajomości powiedział mi: „Nigdy nie byłem w piekle, więc nie wiem, jak tam jest, ale wiele w życiu wycierpiałem. Nigdy nie byłem w niebie, więc nie wiem, jak wygląda, ale często czuję się szczęśliwy". To straszne i potwornie niesprawiedliwe, że dziś mówimy o nim tylko w tym pierwszym kontekście.

 

Pekin, 21 czerwca 2010