Avatar w Tybecie
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

Avatar w Tybecie

Oser

 

Sceny grabieży i oporu z filmu „Avatar" stają się codziennością Tybetu. Żarłoczne kopalnie, mieniące się „rozwojem gospodarczym", odbierają Tybetańczykom prawo do prowadzenia normalnego życia i ściągają na protestujących oddziały uzbrojonej po zęby policji. Dokładnie tak wyglądało to 17 sierpnia w uroczym regionie Khamu, którego sceneria i naturalne bogactwa żywo przypominają filmowy świat. Nowi administratorzy nazwali to miejsce okręgiem Paljul prefektury Kardze prowincji Sichuan. Według miejscowych kilkaset osób stanęło tam przed budynkami rządowymi, domagając się zamknięcia kopalni. Władze odpowiedziały siłą - trzy osoby zginęły, trzydzieści odniosło rany, wielu zatrzymano.

 

Ponieważ informowały o tym zagraniczne media, agencja Xinhua przyznała, że doszło do protestu i zastrzelenia jakichś Tybetańczyków, okraszając to jednak zupełnie niesamowitą historią. I nie idzie mi nawet o to, że tradycyjnie rozgrzeszono lokalnych aparatczyków, utrzymując, że to rozwścieczony tłum zmusił policję do oddania strzałów ostrzegawczych, a zbłąkana kula przypadkowo przeszyła jednego z demonstrantów. O wiele bardziej absurdalna była „oficjalna" przyczyna całego zajścia - otóż Tybetańczycy mieli nie tylko nie protestować przeciw kopalniom, ale domagać się uwolnienia ich właściciela, którego jakoby zatrzymano za dewastowanie łąk. Naprawdę wierzą, że nie potrafiąc nawet znaleźć dla siebie żadnego sensownego usprawiedliwienia, przekonają kogokolwiek podobnymi bredniami? A może mają nas wszystkich za idiotów?

 

Byłam w Paljulu - to odludne, niedostępne miejsce otoczone stromymi górami i rwącymi rzekami. Po obu stronach doliny stoją szlabany, zamykające ją przed nieproszonymi gośćmi. W takich okolicznościach trudno o niezależne, wiarygodne relacje. W 2008 roku w wielu regionach Tybetu doszło do operacji wojennych i masakr, o których świat nigdy się nie dowiedział. Odziani w owcze skóry jeźdźcy wzywali do powstania, krzycząc „ka hi hi!", i padali pod gradem kul paramilitarnych oddziałów policyjnych. Jeden z funkcjonariuszy, którego ściągnięto wtedy z Chengdu do Lithangu, opublikował potem w internecie zdjęcia nowych karabinów maszynowych, pisząc pod nimi z dumą: „to cacko urywa łeb każdemu bandziorowi w zasięgu stu metrów". Poddawanymi dekapitacji „bandytami" byli w tym przypadku bezbronni Tybetańczycy, których jedyna zbrodnia polegała na publicznym wykrzyczeniu sprzeciwu wobec polityki władz.

 

Zapomnijmy jednak na chwilę o niezmywalnych plamach krwi sprzed dwóch lat i wróćmy do tubylców, którzy gołymi rękoma walczą z rabującą ich ziemię najemną armią. W Tybecie to nie jest film, tylko doświadczenie kolejnych pokoleń.

 

Przenieśmy się z Paljulu do Namlingu w okolicach Szigace, gdzie 21 maja tybetańscy chłopi protestowali przeciwko chińskiemu koncernowi, którego kopalnie niszczą środowisko naturalne, zatruwają wody i stada - lista jest długa. Władze rzuciły przeciwko „wyzwolonym niewolnikom", dzierżącym prócz petycji także czerwony sztandar, tych samych uzbrojonych zbirów. Wiele osób pobito, wiele zatrzymano.

 

Ktoś zrobił zdjęcia i przekazał je tybetańskiemu serwisowi Radia Wolna Azja. Chciałabym pokłonić się przed odwagą tego człowieka. Jedna z fotografii jest szczególnie wymowna: „wyzwoliciele" mierzą z karabinów do swoich podopiecznych, zaznających, jak powtarzają od pięćdziesięciu lat Chiny, nieznanego w historii szczęścia i dostatku. Wcześniej najwyraźniej zmusili ich do uklęknięcia na ziemi. Musi wszystkie te babinki i poczciwi pasterze to tajna, wiejska komórka separatystyczna. Skoro tak, może czas najwyższy przestać przynajmniej bredzić o półwieczu „szczęścia" i „wolności".

 

 

 

Pekin, 8 września 2010