Nie gnijcie w Pekinie
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

Nie gnijcie w Pekinie

Rangzen

 

Gdyby ktoś zapytał mnie, czy z Akademii Studiów Buddyjskich w Pekinie jest jakiś pożytek, bez wahania odparłbym, że naszej sprawie przynosi ona więcej szkód niż splendoru. Oczywiście, można widzieć w niej zwycięski sztandar, który wielki X Panczenlama wbił w skrwawiony pysk czerwonej Komunistycznej Partii Chin w 1987 roku. Panczen Rinpocze przelewał pot i krew nieustraszenie walcząc o lepszą przyszłość swego kraju, Krainy Śniegu. Niemniej dziś Akademia stała się li tylko narzędziem, służącym wyłącznie osiąganiu celów politycznych. Deklarowane zadanie naczelne: „wychowanie personelu religijnego miłującego Dharmę i państwo" głęboko rani tych, którym drogie są nauki Buddy. Wybierają dobrze wykształconych ludzi z głównych klasztorów Tybetu i trzymają tam sześć miesięcy, rok czy dwa lata, udając, że ich uczą, a następnie odsyłają do domu z pustą misją i całkowicie bezużytecznym, fałszywym dyplomem. Rodziny przeszkolonych, jakby chciano otulić i je połą czerwonego płaszcza, czy im się to podoba, czy nie, też dostają lipne zaświadczenia. Zgodnie z naszym przysłowiem, które powiada, że „miłość nie służy stadu, a krwi", całe to przedstawienie obliczone jest wyłącznie na rozładowanie międzynarodowych nacisków i poprawienie wizerunku kraju.

 

Tyle o tytule torim ramdziampa („magistra wyższych studiów"), który nam nadają, konsekwentnie psując przy tym tybetański system edukacyjny. W Akademii dziesięć procent czasu przeznacza się na studiowanie kultury i sztuki, sześćdziesiąt na religię, a trzydzieści na politykę. Każdy wie, że rok czy dwa to za mało na zgłębienie pięciu podstawowych traktatów filozofii buddyjskiej. I właściwie dlaczego wiedza, którą adepci przez całe lata zdobywali mozolnie w tybetańskich klasztorach, miałaby iść na konto Akademii w Pekinie?

 

Jak w przysłowiu: „kogut pieje o świcie, ale najlepiej z tym osłu", oni wszystkie zasługi przypisują sobie. Spędziłem tam dwa lata, niby na nauce. Z początku były wielkie ambicje, na koniec - świecenie oczami przed najbliższymi.

 

Pierwszy z brzegu przykład, dwuletni kurs komputerowy. Przez rok uczyli nas trzech rzeczy: jak otworzyć nowy dokument w edytorze tekstu, jak go zachować i jak uruchomić inny program. Umiałem to już, więc po pewnym czasie spytałem nauczyciela, czy mógłby nam pokazać coś nowego. Odpowiedział krótko: „Nie wolno". Jak to? „Ktoś na górze zdecydował, że macie się uczyć tylko tego". I wtedy wszystko do mnie dotarło. Kiedy myślę o tym, że dałem się zwabić w tę pułapkę, zgrzytam zębami i tracę ochotę na naukę. Dwa lata wlokły się jak dziesięć. Dziś wiem, że byłem tam tylko dla bezwartościowego świstka, i żal mi straconego czasu. Mogłem ich zmusić, żeby mnie wyrzucili - i rozważałem to - ale w ten sposób zamknąłbym przed sobą wszystkie możliwości, bo oznacza to wilczy bilet i etykietę „politycznego". W świecie przymusu nie ma dobrych wyjść.

 

Słyszę, że w tym roku szykują się do naboru najzdolniejszych mnichów gelugpy i njingmapy z trzech prowincji Tybetu. Młodsi bracia w powołaniu, zastanówcie się dobrze. Nie ma po co gnić w Pekinie za pusty tytuł.

 

 

styczeń 2009

 

 

 

 

Pseudonim autora tego wpisu na tybetańskim portalu oznacza „Niepodległość". W październiku 2008 roku władze chińskie ogłosiły, że otworzą filię Akademii w Tybetańskim Regionie Autonomicznym.