Bez żelaznej miski ryżu i równych szans
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

Bez żelaznej miski ryżu i równych szans

Oser

 

Dla tysięcy studentów w całym kraju zbliża się, jakże z ich perspektywy ważna, chwila opuszczenia murów uczelni. Jak pogodzić wykształcenie, ideały, marzenia i znaleźć sobie miejsce w pejzażu najeżonym tyloma wyzwaniami i zagrożeniami? Na to trudne pytanie muszą odpowiedzieć sobie wszyscy absolwenci wyższych uczelni. Nie tak dawno - choć w moim przypadku w zamierzchłej przeszłości - problem wyglądał zupełnie inaczej i sprowadzał się do wyboru żelaznej miski ryżu.

 

 

obrazzabandazowanyzastolem_400
Nuoci, Człowiek w masce 

 

Czasy, gdy zapewniało ją po prostu ukończenie studiów, już nie wrócą. W 2006 roku Tybetański Region Autonomiczny przestał gwarantować zatrudnienie absolwentom szkół zawodowych; rok później taki sam los spotkał absolwentów uniwersytetów i studiów podyplomowych. Reformę - którą w 2000 roku ogłoszono w tybetańskich regionach Qinghai, Gansu, Sichuanu i Yunnanu - wprowadzono w całym kraju.

 

TAR był ostatnią prowincją, która pożegnała się z „planowym systemem rozdawnictwa pracy absolwentom wyższych uczelni". Choć wypada to uznać za ducha czasów, decyzja władz wzburzyła całe społeczeństwo tybetańskie. W październiku zeszłego roku w Lhasie demonstrowały setki tybetańskich absolwentów chińskich uniwersytetów. Protesty wywołał fakt, że po egzaminach niemal wszystkie urzędnicze stanowiska przypadły Hanom z Chin właściwych. Czy stało się tak z powodu rasizmu i zakulisowych rozgrywek, czy po prostu uczciwej rywalizacji? Spokoju nie daje mi jedna myśl: dziesiątki Hanów, których przyjęto na wydział studiów tybetańskich uniwersytetu w Lhasie w 2002 roku, żeby jako tako opanowali język i ruszyli w teren, zatrudniono potem na najwyższych szczeblach prefektur i regionu. Wskazywałoby to, że obowiązują nas jakieś ukryte zasady.

 

Część tybetańskich intelektualistów początkowo życzliwie patrzyła na tę reformę. Uważali, że system, który latami nagradzał za nic, zmieniał młodych, zdolnych, idealistycznych ludzi w miernych, biernych, ale wiernych, trzęsących się o stołki aparatczyków. A to mogło oznaczać powolną agonię narodu. W tej sytuacji rzucenie na głęboką wodę i samodzielne znalezienie pracy wydawało się lepsze od zaklepanego etatu i całkowitego uzależnienia od rządu. Gdyby władze były szczere, absolwenci faktycznie „wybieraliby zawód, a pracodawcy - najzdolniejszych ludzi". Z powodu specjalnych cech regionów mniejszościowych system, co oczywiste, powinien dawać pierwszeństwo miejscowym, a nie kolejnej fali imigrantów. Taka reforma bez wątpienia zasługiwałaby na poparcie.

 

Ale jest jak jest i wielu obywateli sieci nie zostawia na zmianach suchej nitki: „Wygląda na to, że mamy rasistowski system, w którym znalezienie pierwszej pracy wymaga poddania się sinizacji, bycia bardziej Hanem od nich samych, wyrzeczenia się narodowej dumy i odrzucenia własnej kultury. Wygląda na to, że nie przysługują nam już prawa naszych ojców, gwarantowane jakoby przepisami regionalnej autonomii etnicznej. Wygląda na to, że nie dostajemy już nawet równych szans: wszystko przypada Hanom albo tym, którzy się im całkowicie zaprzedali. Wygląda na to, że mamy mniej opcji niż pierwszy lepszy śmieć z Chin właściwych, chłepcący tlen z obowiązkowego pojemnika. Zamknięty system sprawowania władzy oddaje wszystkie decyzje urzędnikom, biurokratyzując i korumpując rynek. Nie ma uczciwego rynku ani rynkowych możliwości, nie ma obcego kapitału ani żadnych niezależnych organizacji - gdzie więc mamy szukać pracy? Chyba nie w Chinach właściwych".

 

 

 

 

Blog Oser (chiń. Weise), 5 czerwca 2007