Pokaż swoją prawdziwą twarz
strona główna

Teksty. Z perspektywy świata

 

Pokaż swoją prawdziwą twarz
Relacja z przesłuchań

Gabriel Lafitte

W przesłuchaniu jest jakieś okrutne piękno. Niczym matematyczne równanie albo dobrze napisana powieść, oskarżenia śledczego mają nieskalaną czystość diamentu, logikę szachów.

Dwadzieścia godzin na dobę spędzałem w hotelowym pokoju z dwoma łóżkami. Od innych pokojów w tanich motelach cywilizowanego świata różniło go tylko dwudziestu funkcjonariuszy i dwie funkcjonariuszki tajnej policji, którzy zadawali pytania, pilnowali i obserwowali wszystko, co robię ja i mój amerykański kolega. Wyjaśnili mi, że są tu, by obserwować mój nastrój. Zajmowali wszystkie krzesła w moim pokoju, czasem też sąsiednie łóżko.

Budzono mnie co noc, w godzinę lub dwie po zaśnięciu. Potem wędrowałem po schodach i wąskich korytarzach do pokoju 301, w którym czekał na mnie wielki mistrz. Siedział pod zasłoniętym kotarami oknem. Zawsze ten sam szczupły, skupiony, orli, wybuchający krótkim, chrapliwym śmiechem, pogardliwie ucinający kunsztowne przekłady moich zeznań.

Obok mnie siedziała tłumaczka. Często bolał ją brzuch albo głowa. Może dlatego, że szef kazał jej pracować w takich godzinach. Mogło też przygniatać ją brzemię odpowiedzialności za dokładność protokołu. Po lewej stronie stał stół i telefon, z którego nie pozwalano mi zadzwonić do ambasady Australii, oraz małżeńskie łoże, które wyglądało tak, jakby nikt w nim nie spał. W nogach łóżka było biurko, a za nim oficer Biura Bezpieczeństwa Publicznego, spisujący pytania i odpowiedzi.

Podczas tych godzin ze śledczym, zwykle od pierwszej w nocy do piątej rano, nasze światy zawężały się – mój świata stawał się jego światem, i odwrotnie. Nic innego nie miało znaczenia. Starałem się zobaczyć świat jego oczami. Ze wszystkich sił próbowałem myśleć po chińsku, wyławiając z pamięci każdy strzęp wiedzy, jaką dały mi dwie dekady intensywnych studiów, częstych wyjazdów i autentycznego podziwu dla kultury Chin. Kiedy przeglądam dziś zapiski, jakie sporządzałem po każdym przesłuchaniu, wstrząsa mną moje własne pochłonięcie nieziemską prostotą tego wspólnego świata dobra i zła, winy i niewinności, dowodu i zaprzeczenia, oskarżenia i przyznania się do winy. Jego świat był – jak mi często powtarzał, sięgając po fiolkę z pastylkami – światem prawdy obiektywnej.

“Kiedy przekroczył pan granicę Chin? Kiedy przyjechał do Xiningu? Gdzie się pan zatrzymał? Co panu powiedzieli? Gdzie pan był? Kiedy wyjechał pan do Xiangride?”. Co noc te same pytania, to samo polowanie na nieścisłości. Co noc żmudne spisywanie protokołu, co noc podpis i, własnoręcznie: “Protokół został mi przeczytany przez tłumacza i pokrywa się z tym, co mówiłem podczas przesłuchania”. Co noc mój palec wskazujący, zanurzony w gęstym czerwonym tuszu, zaświadczał – czterokrotnie na każdej stronicy – o moich przestępstwach. Karminowe piętno wyznania zbrodni.

Mój amerykański kolega, dwudziestodziewięcioletni Daja Meston był więziony w tym samym hotelu. Razem z nami zatrzymano naszego tłumacza Ceringa Dordże. Pierwszego dnia przesłuchiwano nas w miasteczku Xiangride, w którym spędziliśmy trzy bezowocne dni, próbując oglądać tereny objęte programem Banku Światowego, polegającym na przesiedleniu 58 tysięcy chińskich osadników do ojczyzny tybetańskich i mongolskich koczowników.

Tego pierwszego dnia od czasu do czasu słyszałem głos Dai. Wydało mi się, że jest coraz bardziej przerażony, gdy krok po kroku zmuszano go do przyznania się do czynów, które nasi śledczy uważali za nielegalne. Kiedy kazano mu złożyć odcisk palca na protokole, usłyszałem: “Nie mogę tego zrobić, wydaje mi się, że nie powinienem, muszę się nad tym zastanowić”. Wpadł w pułapkę chińskiej logiki: “Najpierw wyrok, potem sąd”.

Po przewiezieniu nas do Xiningu, stolicy prowincji, już go nie zobaczyłem. Ani naszego tłumacza.

Czytałem wspomnienia ofiar rewolucji kulturalnej, wydawało mi się więc, że jestem przygotowany na to, że choć zachodni system prawny opiera się na domniemaniu niewinności, to punktem wyjścia dla systemu chińskiego jest domniemanie winy, do której oskarżony musi się przyznać, nie wiedząc nawet, o co się go oskarża. Po przyznaniu się należy przeprosić i okazać skruchę. Wówczas ci, którzy prowadzili przesłuchania, ogłaszają wyrok.

“Jesteśmy chińskim Biurem Bezpieczeństwa Państwa – krzyczał na mnie śledczy. – Możemy zrobić wszystko. Nikt nas nie powstrzyma. Musisz odpowiadać na pytania. Nie wolno ci zadawać pytań. Masz złą postawę. Musisz z nami współpracować. Lepiej na tym wyjdziesz. Jeśli nie będziesz współpracować, wszystko to skończy się dla ciebie bardzo źle. Musisz się do wszystkiego przyznać. Wiesz, czego jesteś winny. To nie my ci o tym powiemy, ale ty nam”.

W pierwszej chwili wydawało mi się, że dam sobie z tym radę. Domyślałem się, że mogę mieć kłopoty z trzech powodów: nielegalna wizyta, nielegalny wywiad, oglądanie zakazanego miejsca. Z tym ostatnim był problem: skoro było zakazane, nie mogli mi powiedzieć, co widziałem. “Ty nam powiedz”.

W końcu powiedzieli, że idzie o farmę Xiangride. Widziałem wiele farm. W gruncie rzeczy temu właśnie miała służyć nasza wyprawa. Chciałem zobaczyć złote łany rzepaku, pszenicy i jęczmienia, pola ziemniaczane, ogrody warzywne, kanały irygacyjne i wioski chińskich osadników, które chce rozbudować Bank, by wzmocnić chińską obecność w jałowych pustkowiach Tybetu.

Byłem już w Waszyngtonie i prowadziłem wiele dyskusji z pracownikami Banku. Teraz miałem zobaczyć wszystko na własne oczy.

Ale nie wystąpiłem o pozwolenie na zwiedzanie zakazanych miejsc. Powoli świtało mi, że farma w Xiangride, jest w istocie Farmą Xiangride. Eufemistyczne określenie obozu pracy przymusowej, laogai.

Wychudzony, roześmiany chiński muzułmanin zawiózł nas swoją taksówką do budowanej przez Bank tamy. Po drodze mijaliśmy państwową farmę. Zapewne nie było to jedno z gospodarstw, na których rozbudowę Bank przeznaczył 150 milionów dolarów. Przyznałem się więc do odwiedzenia zakazanego miejsca i ogłosiłem gotowość do złożenia samokrytyki oraz przeproszenia narodu chińskiego za urażenie jego uczuć. Tłumacz powiedział, że moja postawa uległa poprawie.

Kiedy nas zatrzymywano, wręczyłem funkcjonariuszom tajnej policji list, który wysłałem do Banku Światowego na tydzień przed wyjazdem z Melbourne. Informowałem w nim o naszej podróży, słowo w słowo cytując obietnicę chińskiego rządu, który powiadomił Bank, że cudzoziemcy mogą w każdej chwili odwiedzić objęte projektem regiony i nawiązywać kontakty z mieszkańcami – bez nadzoru urzędników. Niemniej moja wizyta – a więc i wszystkie rozmowy – okazały się nielegalne, gdyż nie wystąpiłem o specjalną wizę i pozwolenia. Wtłoczyłyby mnie one w system oficjalnych wizyt, grup roboczych, bezustannej eskorty itd. – innymi słowy, oddaliły od miejsc i ludzi, których chciałem zobaczyć.

Próbowałem wyjaśniać, że zatrzymano nas przez pomyłkę, że Chiny nie mogą skorzystać na złamaniu obietnic, jakie dały Bankowi Światowemu. Wyjaśniałem, że nie jestem ani z Banku, ani z Uniwersytetu Melbourne, że nie reprezentuję żadnej organizacji. Pamiętałem, że ktoś mówił mi, iż w chińskim nie ma terminu, który odróżniałby organizację pozarządową od organizacji antyrządowej. Nie zamierzałem też wprowadzać do języka chińskiego pojęcia niezależnego badacza.

Dopiero potem uświadomiłem sobie, że w ten sposób musiałem przekonać śledczego o mojej winie. I zwiększyć determinację do – jak to ujął – ujawnienia mojej prawdziwej twarzy. List do Banku stanowi teraz część moich akt. Spoczywa w teczce obok mojego przyznania się do winy i sporządzonej przez Bank mapy regionu – innych dowodów mojej działalności przestępczej.

Przyznałem się więc do nielegalnej wizyty, nielegalnych rozmów i oglądania zakazanego miejsca. Przyznawałem się do tego co noc. Co noc składałem samokrytykę i co noc przepraszałem. Ale też każdej nocy, z każdą wlokącą się w nieskończoność godziną, odmierzaną pytaniami i długimi przerwami na przełożenie i spisanie odpowiedzi, powoli docierało do mnie, że mój śledczy ma znacznie ambitniejsze plany. Do starych dziejów wracaliśmy tylko po to, żeby mnie zmiękczyć.

“Co tu robiłeś? O co tak naprawdę ci chodziło? Kogo reprezentujesz? Kto cię przysłał?”.

Śledczy się zachmurzył, jego głos stwardniał, coraz częściej sięgał po swoje pigułki. “Kto cię tu przysłał? Z kim rozmawiałeś? Czy przekonałeś się, co rzeczywiście myślą ludzie?!” – wykrzykiwał.

“Pokaż prawdziwą twarz. Wiemy, kim faktycznie jesteś. Przyznaj się i przestań kłamać. To nie my będziemy ci mówić, co zrobiłeś. Ty nam to powiesz. My tu zadajemy pytania. Reprezentujemy Biuro Bezpieczeństwa Państwa. Możemy stosować środki przymusu. Masz złą postawę. Odmowa odpowiedzi na pytania dotyczące działalności poza granicami Chin jest dowodem winy. Jeśli natychmiast nie przyznasz się, kto cię wysłał, pogorszysz swoją sytuację”.

Potem była najgorsza chwila. “Dzwoniliśmy na Uniwersytet Melbourne. Powiedzieli nam, że nie jesteś, jak twierdzisz, badaczem z wydziału języków azjatyckich. Nie masz etatu. Oni tylko pozwalają ci korzystać z biblioteki. Przestań udawać i pokaż swoją prawdziwą twarz”.

Czułem się bezbronny, nagi, pozbawiony przyjaciół. Znalazłem się w złowrogiej spirali. Wszystko zdawało się świadczyć o moim udziale w wymierzonym w Chiny spisku. Śledczy potrząsał plikiem chińskich przekładów moich prac i referatów, jak gdyby były one ostatecznym dowodem moich machinacji i światowej intrygi na rzecz osłabienia etnicznej jedności i podżegania mniejszości narodowych Chin do separatystycznych wystąpień. To poważne przestępstwa. Oskarżeni o nie Tybetańczycy odsiadują w więzieniach wyroki od dziesięciu do dwudziestu lat. O czwartej nad ranem, jeśli nie zmrużyło się oka, świat wygląda ponuro.

Jedyne, co przyszło mi do głowy, to powiedzieć, że publikowanie analiz dotyczących chińskiej polityki rozwoju gospodarczego w Tybecie jest w Australii legalne i że śledczy nie ma żadnego tytułu do wypytywania mnie o – jak to ujął – takie dowody moich antychińskich poglądów. To go rozwścieczyło. “A więc nie chcesz współpracować? Wiesz, że nie współpracując i odmawiając przyznania się do winy, pogarszasz tylko swoją sytuację”.

Została mi tylko jedna karta i postanowiłem nią zagrać. Formalnie zażądałem spotkania z przedstawicielem ambasady Australii. “Według chińskiego prawa, mamy dwa tygodnie na spełnienie tej prośby”.

O piątej rano zaprowadzono mnie do pokoju. Znów mogłem próbować zasnąć i zastanawiać się, co dalej. W pokoju było zawsze dwóch policjantów. Zmieniali się co dwie godziny. Powiedzieli, że mają informować przełożonych, kiedy najlepiej wezwać mnie na przesłuchanie. Wydawało mi się, że powinienem sprawiać wrażenie odprężonego i spokojnego, ale czułem się strasznie. Zamknięty w ich świecie, stałem się jednym z nich. Uznałem ich logikę i zacząłem grać w ich grę. Przeobraziło mnie to. Ich logika miała zdumiewającą jasność algorytmu albo utopii. Podlegaliśmy nieubłaganym prawom historii. Śledczego i mnie oświetlały promienie tysięcy słońc, w których bladło wszystko inne. Przypomniałem sobie, że ten kraj nadal nosi z dumą miano dyktatury.

“Środki przymusu”, wyjaśnili, obejmują pozbawianie snu, ciągłą obserwację i polowanie na chwilę słabości oraz użycie siły. Nigdy jednak mnie nie uderzono. Współpracowałem. Współpracowałem i przyznawałem się do moich trzech wielkich błędów.

Ale nocne przesłuchania trwały nadal. Mój śledczy nadal nie mógł zdecydować, czy, politycznie, jestem płotką czy grubą rybą.

Mój przyjaciel Daja wyskoczył z okna. Piętro wyżej. Dowiedziałem się o tym dopiero w Australii. Już po tym akcie rozpaczy śledczy poinformował mnie, że ostateczną decyzję w mojej sprawie podejmą po “zastosowaniu metod przymusu bezpośredniego”.

Kiedy tak siedzę w moim australijskim domu i przeglądam szyfrowane notatki z hotelu, widzę, jakiej poddałem się sinizacji. Napisałem: być tak małym, jak się da, cofać, przyznawać, upodlić, niech nie straszą małpy kosztem kozy. Chińczycy tłumaczą wydarzenia na Tiananmen starym porzekadłem: zabij kilka kur, żeby przestraszyć małpę. “Bądź mały, czekaj na wyrok przed procesem. Potem cię wyplują”, zapisałem sobie.

Nie powiedziano mi, że australijska delegacja praw człowieka była o pięć minut drogi ode mnie. Ani że wyjechała z Xiningu, nie zobaczywszy się ze mną. Ale nie pojawiały się żadne nowe dowody, musieli więc dojść do wniosku, że zbliżamy się do końca.

Deportowano mnie po siedmiu dniach. Raz jeszcze pokazano mi, kto tu rządzi. Musiałem kupić sobie nowy bilet lotniczy. Nie pozwolono mi skorzystać ze starego.

Moje przeżycia nie mogą równać się z tym, co przeszedł mój amerykański przyjaciel. On mówi po tybetańsku. Z pewnością traktowano go znacznie gorzej. Jest ciężko ranny. Rachunek za przewiezienie go do domu opiewa na 200 tysięcy dolarów.

Jeszcze gorzej przedstawia się sytuacja naszego tłumacza, Ceringa Dordże. Nie ujmie się za nim żaden rząd. Kiedy funkcjonariusze tajnej policji wykrzykiwali, że mogą zrobić, co zechcą, z pewnością nie myli się co do własnych obywateli. Zwłaszcza tych należących do mniejszości narodowych, jak mój przyjaciel – nie wiedzących nic o Banku Światowym, obietnicach chińskiego rządu czy mojej działalności poza granicami ChRL.

Chiny chciały, żebym pokazał prawdziwą twarz. Nie umiały przyjąć do wiadomości, nie umiały sobie nawet wyobrazić, że mogę być zwykłym obywatelem, który próbuje zrozumieć projekt Banku Światowego. Ten totalitarny brak wyobraźni pokazuje światu ich prawdziwą twarz.

The Age, Melbourne, 31 sierpnia 1999