Czystka etniczna w Lhasie
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

Czystka etniczna w Lhasie

Oser

 

Nie tak dawno Zhu Weiqun, wiceminister Departamentu Pracy Frontu Jedności Komunistycznej Partii Chin, oświadczył: „Dalajlama chce usunąć z tej ziemi miliony osób należących do różnych nacji, odsłaniając prostą prawdę: jeśli kiedykolwiek zdobędzie władzę, bez litości rozpęta dyskryminację, apartheid i czystki etniczne".

 

Tyle że to już się dzieje, w Lhasie, i nie za sprawą sił zewnętrznych, tylko lokalnych władz komunistycznych. Skargi Tybetańczyków słychać wszędzie. Podkreślam, Tybetańczyków, bo cierpią tylko oni, a nie Hanowie, Hui czy przedstawiciele innych grup etnicznych. Moi rodacy, którzy nie posiadają stałego lub czasowego meldunku w stolicy, zwłaszcza mieszkańcy Khamu i Amdo (wcielonych do prowincji Sichuan, Qinghai, Gansu i Yunnan oraz prefektury Czamdo Tybetańskiego Regionu Autonomicznego), niezależnie od tego, czy do Lhasy sprowadziła ich wiara czy interesy, są, wszyscy bez wyjątku, zatrzymywani, a następnie wydalani z miasta.

 

Zaczęło się na początku kwietnia, gdy w trzech największych stołecznych klasztorach - Drepungu, Sera i Gandenie - aresztowano niemal tysiąc mnichów z odległych dzielnic, którzy przybyli do Lhasy zgłębiać nauki buddyjskie. Zostali zapakowani do pociągów i wywiezieni do wojskowego więzienia w Golmudzie. Trzymali ich tam, zależnie od okoliczności, trzy, cztery miesiące, a następnie odsyłali pod policyjno-urzędniczą eskortą w rodzinne strony. Trudno nazwać to inaczej niż apartheidem i czystką etniczną duchownych. Później operację tę prowadzono na znacznie szerszą skalę.

 

Od 23 kwietnia urzędy i komitety dzielnicowe podległe władzom miejskim zaczęły szczegółowo sprawdzać swoich poddanych. Każdy Tybetańczyk musiał przedstawić kopię dowodu, meldunku i zdjęcie. Osoby nieposiadające meldunku miały się rejestrować, co wymagało przedstawienia - przez gospodarzy i najemców - stosownych zaświadczeń, dowodów i czasowego zezwolenia na pobyt. Tych pierwszych dodatkowo zobligowano do „trzech gwarancji": znajomości pełnego imienia, miejsca urodzenia i zawodu tych drugich. Prześwietlano każdego, kto nie miał przy sobie któregoś z trzech kluczowych dokumentów: dowodu, zezwolenia na pobyt i aktu urodzenia. Lokalna gazeta podała, że na wyrobienie zezwolenia trzeba co najmniej dwóch godzin, prawda jest jednak taka, że dla Tybetańczyków było ono niemal nieosiągalne, podczas gdy w przypadku zjeżdżających do Lhasy Hanów i chińskich muzułmanów to po prostu czysta formalność. Gorzej, deportacja grozi nawet Tybetańczykom z czasowym meldunkiem.

 

Każdy podopieczny jednostki produkcyjnej musiał złożyć w kadrach kopię dowodu i meldunku oraz zdjęcie. Plus ten sam zestaw od wszystkich współmieszkańców - włącznie z niemowlętami. Wysiłki biurokratów systematycznie monitorowała policja.

 

Kiedy władze zebrały już informacje o wszystkich Tybetańczykach, przystąpiły do operacji, którą w mieście nazywa się „wielką czystką". Przez tysiąc lat Lhasa była najświętszym sanktuarium dla mieszkańców każdego zakątka Tybetu, celem pielgrzymek, sercem wspólnej tradycji i kultury. Obecna czystka, większa niż za czasów rewolucji kulturalnej, ukazuje, jak bardzo reżim komunistyczny niszczy tradycyjny styl życia i nasze dziedzictwo. Najwyraźniej władza chce w ten sposób zapobiec kolejnej erupcji protestów, bowiem przedmiotem jej zainteresowania są wyłącznie Tybetańczycy. W rezultacie w Lhasie zostanie tylko garstka rdzennych mieszkańców otoczonych morzem Hanów, Hui i innych przyjezdnych, którzy z gości w tym mieście stali się nagle jego właścicielami, a procesy asymilacyjne odbiorą stolicy Tybetu resztki tożsamości.

 

Jednym słowem, zakneblowana Lhasa jest obecnie areną dyskryminacji, segregacji i etnicznych czystek. Sieć kontroli stała się tak ciasna, że zewnętrzny świat nie zna strasznej prawdy o naruszeniach praw człowieka. Oby przypomniał sobie wreszcie o ideałach uczciwości i sprawiedliwości, pojął, co tu się dzieje, i stanął murem za żyjącymi w strachu Tybetańczykami.

 

 

17 listopada 2008