Lhasa w lutym
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

Lhasa w lutym

Oser

 

Lhasa w lutym, Losar tuż tuż, ulice miasta przejmują we władanie piaskowe burze. Dawniej nigdy nie przychodziły do nas tak wcześnie. Czy to tylko skutek globalnego ocieplenia? Niegdyś nad lhaską doliną unosiły się górskie szczyty nazywane „ośmioma płatkami lotosu". Odkąd pożarły je koparki, gdy tylko powieje, wszędzie pełno pyłu i piasku. Dumna ziemia, która wydała potężnego Songcena Gampo, nazywa się dziś „okręg Maldrogongkar". Jego włodarze postanowili wyprzedać ją jakiemuś chińskiemu górniczemu konsorcjum. Napełnili kieszenie, lecz na pola płynie zatruta woda, padają zwierzęta, ludzie chorują nie wiadomo na co.

 

Lhasa w lutym, Losar tuż tuż, w telewizji otoczeni przydupasami aparatczycy wypytują ubogich, stołecznych i gminnych, o ich bolączki, wymachując przy tym plikami banknotów. Potem, teatralnym gestem, wręczają setkę Tybetańczykowi, który zgina się w ukłonie, wyciągając ręce i język (w ten sposób, w innym świecie okazywaliśmy sobie szacunek). Szeleszczą wszelkie dialekty, łzy dozgonnej wdzięczności leją się tak rzęsiście, że co poniektórzy omdlewają z niepojętego wzruszenia. Wszystko fajnie, jeśli jednak potraktować poważnie zapaść na widok kilku groszy, to, panie dzieju, nędza chyba u nas straszna i powszechna.

 

Lhasa w lutym, Losar tuż tuż, wszędzie plenią się czerwone lampiony, od tycich po olbrzymy. Dawniej w Tybecie nikt o nich nie słyszał. Mrugają nowym przesłaniem kulturowej asymilacji, która płodzi na przykład pokraczne karzełki tybetańskich przekładów chińskich aforyzmów. Pewnie roiło im się, że przeobrażą w ten sposób „stare społeczeństwo", ale wyszło jak zawsze: ni pies, ni wydra. To niezwykłe, jak każdą stratę widać w drobiazgach. Szczegół po szczególe - i nagle staje się ona pełna, niepowetowana. Władze kazały wieszać czerwone z pięcioma gwiazdami na każdej ulicy i w każdym zaułku. Teraz chodzą, od domu do domu, od sklepu do sklepu, od drzwi do drzwi: „Flaga jest?". Niedwuznacznie i z całą powagą domagają się dużych rozmiarów. Bardzo wielką i niezwykle czerwoną zatknęli na Potali, żeby nikt nie miał wątpliwości, kto tu rządzi.

 

Lhasa w lutym, Losar tuż tuż, wraz z czerwienią zawitały do nas też inne kolory. I tak mamy zieleń mundurów miotających się po każdym zakątku Tybetu. Trzeba szybko schodzić jej z drogi, bo stratuje. Występuje także na dachach, patrząc na nas z góry, a buty ma tak ciężkie, że jej spojrzenie utrudnia oddychanie. Uniformy bywają również niebieskie. I one scalone są z bronią w rękach. Często tybetańskich. Widziałam, jak potrącony pielgrzym niebacznie się żachnął i takie palce zacisnęły się mu na gardle. Inne kolory zmieniają się jak w kalejdoskopie. Tajniacy, niczym kameleony, potrafią być to mnichami w świątyniach, to turystami z kupionym na straganie różańcem.

 

Lhasa w lutym, Losar tuż tuż, wypada więc wspomnieć także o tych, których kocham. O moich rodakach, z tego miasta i całego kraju, którzy drogę do jego świętego serca, Dżokhangu i Potali, odmierzają, wyciągając się na ziemi w pokłonach, długością własnych ciał. O chłopach, pasterzach, mnichach, mniszkach zrodzonych z tych łąk i gór, pachnących naszym masłem. Przed chwilą na Barkhorze widziałam mnicha z czołem pokrytym strupami. Modlił się, na cały głos, do Guru Rinpocze, z namaszczeniem składając pokłon za pokłonem. Co zrozumie z tego zielony albo niebieski z karabinem w ręku?

 

Lhasa w lutym, Losar tuż tuż i młodzi, którzy idą własną drogą. Wrócili w swoje strony z chińskich uczelni, noszą się po tybetańsku, mówią w języku matek i mają poczucie misji, której na imię „Jestem Tybetańczykiem". Pokornie uczą się tego kraju, szukają jego korzeni, wspinają się na góry, by złożyć ofiarę z dymu kadzidła i flag modlitewnych lub powtarzać wersy świętych ksiąg - składając w ten sposób obietnicę przyszłości. Są pewni siebie, dumni, silni. Uosobienie nadziei przekazywanej z pokolenia na pokolenie.

 

 

 

Lhasa, 4 marca 2010