Protesty w Tybecie
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

Protesty w Tybecie

***

 

Ostatnie niepokoje w Lhasie są szeroko komentowane przez krajowe i zagraniczne media, nikt jednak nie próbuje jasno i prawdziwie przedstawić ich głębszych przyczyn. Jako Tybetańczyk mieszkający i pracujący w Lhasie czuję się zobowiązany do zwrócenia uwagi na kilka czynników, które doprowadziły do wybuchu protestów.

 

Imigracja Hanów do Tybetu

 

Niemal wszystko należy tu do chińskich Hanów, którzy są właścicielami 70 procent firm i biznesów. W Tybecie po prostu nie istnieje autonomia. W innych autonomicznych okręgach, prefekturach i prowincjach Chin prowadzi się politykę, służącą interesom rdzennej ludności, ale nie w Tybetańskim Regionie Autonomicznym. Urzędnicy lokalni nie mówią o tym, bo boją się oskarżeń o „separatystyczne ciągoty" i utraty pracy. Rząd obiecywał, że kolej przyniesie nam dostatek, turystów i tańsze produkty, tymczasem za sprawą zalewu chińskich osadników wywołała lawinowy wzrost popytu, a więc i cen najpotrzebniejszych rzeczy. Rozwój turystyki przynosi zyski głównie Hanom, ponieważ chińscy turyści wolą swoich przewodników i biura podróży. Do imigrantów, którzy zatrudniają najchętniej innych imigrantów, należy, powtarzam, ponad 70 procent hoteli, restauracji, sklepów, samochodów i agencji. Za sprawą napływu nowych osadników bezrobocie wśród Tybetańczyków jest nadal wysokie i wcale nie spada.

 

Swobody religijne

 

Pekin twierdzi, że Tybetańczycy mają zagwarantowaną wolność religijną, lecz w praktyce jest ona tylko fasadą, mającą ogłupić turystów. Uczniowie, pracownicy państwowi i tybetańscy członkowie partii komunistycznej nie mogą odwiedzać klasztorów ani uczestniczyć w obrzędach i świętach buddyjskich. Karze się za to wyrzuceniem z pracy. Wszystko, co związane z Dalajlamą, jest w Tybecie zakazane (to tyle, co, powiedzmy, zabronić katolikowi kontaktów z papiestwem). Przepisy te egzekwuje się rewizjami na chybił trafił w domach i sklepach w poszukiwaniu zdjęć, książek, nagrań - wszystkiego. Mnisi są zmuszani do wyrzeczenia się Dalajlamy i obowiązkowo uczestniczą w edukacji politycznej. Rządowe „departamenty spraw religijnych" ściśle kontrolują liczbę duchownych. Każdy nowicjusz musi uzyskać rekomendację władz miasta i okręgu oraz owego departamentu. Gorzej, Pekin ogłosił niedawno nowe przepisy, na mocy których wszyscy wysocy lamowie będą zatwierdzani przez rządowy komitet w stolicy Chin. Wyobraźcie sobie teraz, że amerykańska administracja wyznacza głowy wszystkich kościołów. Władze chińskie mianowały własnego „Panczenlamę", uprowadzając uprzednio chłopca wskazanego przez Tybetańczyków. Nikt więcej nie widział prawdziwego Panczenlamy ani jego rodziny. Tybetańczycy oczywiście nie darzą żadną wiarą kandydata Chińczyków, który sam zresztą mówi, że nie jest inkarnowanym lamą. Gdy pojawił się w Lhasie, rząd kazał każdej rodzinie wydelegować jedną osobę na ceremonię powitalną. Tych, którzy tego nie zrobili, ukarano grzywnami. Mnisi są dyskryminowani i traktowani jako główne zagrożenie dla państwa. Każde przedsięwzięcie o charakterze religijnym, które nie zostało wcześniej zaaprobowane przez władze, kończy się tragicznie. W zeszłym roku armia zburzyła dwa święte posągi wzniesione bez zezwolenia w pobliżu świętej góry Kailaś; ci, którzy je zbudowali, zostali ukarani.

 

Wyjaławianie tybetańskiej kultury i tożsamości

 

Za sprawą polityki, która zachęca do masowej imigracji, Tybetańczycy stali się mniejszością we własnym kraju. Większości przedmiotów naucza się wyłącznie po chińsku. Lekcje języka tybetańskiego kończą się w szkole średniej. Dziś nie da się nawet wysłać listu zaadresowanego po tybetańsku. Młodych i urzędników zachęca się do mówienia po chińsku, więc nowe pokolenie zaczyna tracić własny język i kulturę. Wielu młodych mieszkańców miast wstydzi się mówić po tybetańsku, gdyż chiński zdaje się świadectwem wykształcenia. Nawet ci, którzy chcieliby zgłębiać rodzimy język i kulturę, i tak nie mają po temu żadnej możliwości. Każdy, kto otworzy tybetańską szkołę, ściąga na siebie podejrzliwość władz. Placówki takie często się zamyka - rzekomo z powodu powiązań z zagranicznymi organizacjami. Ustawy Chińskiej Republiki Ludowej gwarantują wszystkim 56 mniejszościom prawo zachowania języka i kultury. W Tybecie każda próba czynienia tego oznacza inwigilację i represje.

 

Prowokująca propaganda

 

Chińskie media są nieodmiennie dziecinne w swoich fałszywych oskarżeniach pod adresem Dalajlamy. Przypisują mu odpowiedzialność za sytuację, którą własnoręcznie stworzył rząd. Władze powinny widzieć w Dalajlamie szansę na pokojowe rozwiązanie problemu. Jedyny powód, dla którego w Tybecie jest jeszcze coś na kształt kontroli, to apel Dalajlamy o spokój i niestosowanie przemocy. Gdyby to faktycznie on stał za zamieszkami, daję głowę - sytuacja byłaby znacznie, znacznie poważniejsza. Chińskie media mogą ogłupić własnych rodaków, dla których jedynym źródłem informacji jest rząd, ale nie resztę świata, mającego dostęp do wiadomości różnorodnych. Tybet stał się czymś w rodzaju testu dla marzących o awansie chińskich aparatczyków. Ci, którzy prowadzą tu politykę najtwardszej ręki, często zachodzą bardzo wysoko, czego klasycznym przykładem jest sam Hu Jintao. Po sprokurowaniu rządów terroru w Lhasie partia komunistyczna posadziła go aż na fotelu prezydenta. Rząd bezustannie przedstawia partię jako zbawcę biedoty, wyzwoliciela z jarzma poddaństwa i niewolnictwa, potępiając „stare społeczeństwo" Tybetu. Gdyby tak rzeczywiście było, nic nie zachwiałoby lojalności wobec władz. Fakt, iż ludzie cierpią tak, że gotowi są do zamieszek i buntu, najlepiej świadczy o tym, co sądzą o prowadzonej wobec nich polityce.

 

Rabunek bogactw naturalnych Tybetu

 

Szybki wzrost gospodarczy i wieczny głód surowców energetycznych sprawiają, że bogactwa Tybetu eksploatowane są bez żadnych zasad i odpowiednich przepisów. Zarabiają na tym bogate przedsiębiorstwa ze wschodnich Chin, zwłaszcza z Hongkongu, a koczownicy i chłopi, których ziemia ulega degradacji, nie dostają dosłownie żadnych odszkodowań. Co gorsza, ludzie ci nie rozumieją zagrożeń związanych choćby z piciem wody ze źródeł zanieczyszczonych przez kopalnie. Często więc słyszymy o padaniu całych stad. W Gonpo na masową skalę karczowano lasy, co doprowadziło do powodzi w dolnym biegu Brahmaputry. Na ironię zakrawa fakt, że w tym samym czasie ziemie te ochrzczono „Rezerwatem Wielkiego Kanionu". Wyznaczając lokalizację kopalń, władze nie oglądają się na lokalne wierzenia i obyczaje. W zeszłym roku wymyślono sobie taki projekt na zboczu jednej z dziewięciu świętych gór, wywołując najpierw protesty, a potem rozruchy. W Czamdo koczownicy musieli ustąpić miejsca wielkim kopalniom miedzi. Oczywiście, bez rekompensat. Rząd zmusza ponad sto tysięcy nomadów do rezygnacji z dotychczasowego życia i przeprowadzki do budowanych dla nich szeregowych domów. Twierdzi przy tym, że chroni w ten sposób źródła „wielkich rzek", co jest zupełnym absurdem. Człowiek ciekaw przyczyny zanieczyszczeń powinien powędrować w dół owych rzek, gdzie ulokowano przemysł, na którym stoi chińska gospodarka. Koczownicy żyli tam, gdzie żyli, od tysięcy lat i rzekom to nie szkodziło, póki nie zaczął się boom, który zabił w ich wodach wszelkie życie.

 

Wymieniłem kilka z najważniejszych przyczyn niepokojów w Tybecie. Zamiast winić o nie Dalajlamę, rząd powinien trzeźwo ocenić sytuację i przystąpić do negocjacji. Chcemy prawdziwej autonomii (nie mylić z niepodległością), która pozwoli Tybetańczykom kierować własnymi sprawami w granicach chińskiego systemu, pielęgnować dziedzictwo kulturalne i religijne, oraz posiadać takie same możliwości gospodarcze, jakie zapewnia się Chińczykom. Jeśli Tybetańczycy zaczną wreszcie żyć w szczęściu i dostatku, nie będą dbali o to, pod jaką flagą.

 

Lhasa, 22 marca 2008