Znowu w Lhasie
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

Znowu w Lhasie

Oser

 

Na początku października wyjechałam z Pekinu odwiedzić najbliższych w Lhasie. Przez miesiąc oglądałam sobie krzykliwe tudzież subtelne zmiany - te zachodzące systematycznie, i te właściwe „drażliwym" dniom stołecznego kalendarza. Całe miasto dyszy procesem ciągłej transformacji. Z początku wydawało mi się, że idzie na lepsze, bo z naszego skrzyżowania znikł wojskowy posterunek. Jasne, nocą człowiek wciąż potykał się co krok o dziesiątki uzbrojonych żołnierzy na Barkhorze czy Cemonlingu, było ich jednak znacznie mniej niż w marcu, gdy po prostu nie dało się przebić przez patrole.

 

Złe wróciło jednak bardzo szybko, wypełniając mundurami tybetańskie ulice i kwartały, takie jak Karma Kunsang, które mieszkańcy miasta nazywają „Bagdadem". Przez tydzień co rano budziły nas krążące tuż nad dachami wojskowe helikoptery. Obserwując je z okna, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że latają tak nie w sprawie jakiegoś bandziora, tylko całej wymagającej zastraszenia zgrai „nie naszych".

 

Pewnego popołudnia wybrałam się z Wang Lixiongiem na spacer czterema głównymi ulicami przy Barkhorze. To był prawdziwy festiwal: Ludowa Policja Zbrojna, służby specjalne, zastępy krawężników, straż miejska, tajniacy. Wszędzie. Lekko licząc tysiąc osób. Mijając komisariat na Barkhorze, zauważyliśmy kilkudziesięciu żołnierzy ustawionych w dwóch kolumnach. Ćwiczyli ciosy, chwyty, kopnięcia, ściany trzęsły się od bojowych wrzasków, czerwone opaski na czołach (umówmy się, ironicznie) krzyczały: „Budujemy harmonię, jedność armii i społeczeństwa". Te popisy podziwiali turyści, również zupełnie osłupiali cudzoziemcy. Wang Lixiong powiedział, że podobne sceny muszą im przywodzić na myśl okupację, ale partia komunistyczna najwyraźniej czuje się tak pewnie, że nie musi już niczego ukrywać.

 

Zupełnie inaczej wyglądają okolice Potali oraz ulice Dekji i Namco - dorównujące cenami Pekinowi kulinarne zagłębie Lhasy, nazywane przez wszystkich „chińską dzielnicą". Ja ochrzciłam ją „kwartałem korupcji", w którym jakieś straszne typy jedzą i piją na koszt podatnika. W porze obiadowej tamtejsze parkingi wyglądają jak salony samochodowe, ale prawdziwej korupcji szukać należy w lokalach bardziej dyskretnych, zarezerwowanych dla wysokich oficerów i urzędników państwowych. Znają ich tu tak dobrze, że nikt nie musi składać zamówień. Przy każdym stoliku pęka po dziesięć tysięcy yuanów. Co do grosza publicznych.

 

Z magii zostały tylko nocne spacery i Lukhang. Choć nad wysepką wciąż unosi się zapach jałowcowego dymu - ten aromat wiary, oddania i spokoju - dawno znikły sznury flag modlitewnych i okolice jeziora coraz bardziej przypominają chiński park, obrastający ichnimi architektonicznymi koszmarami.

 

Zapierająca dech w piersi Potala pozostaje natomiast „najbardziej reakcyjną, mroczną, okrutną i barbarzyńską budowlą starego Tybetu". Ciekawe, że przez ponad pół wieku niepodzielnych rządów partii komunistycznej - „synonimu postępu" - nie udało się im wznieść niczego, co choćby ocierało się o takie piękno. Za to raz po raz strzelają sobie w stopę, paskudząc krajobraz imitacjami placu Tiananmen. W tym roku, pogrążając się coraz głębiej w obłędzie komercjalizacji okolic pałacu, dodali dwa doskonale zbędne luksusowe przejścia podziemne. Postanowili też zerwać stare płyty ze ścieżki wzdłuż młynów modlitewnych. Choć ciała pielgrzymów zdążyły wygładzić i wyświecić chropawe kamienie, nie uznano ich za godne choćby fotografii i powieziono na śmietnik.

 

 

 

Pekin, 25 listopada 2010

 

 

 

 

 

Za High Peaks Pure Earth