Słowo o chińskich przeżyciach w Lhasie
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

Słowo o chińskich przeżyciach w Lhasie

Oser

 

Nim do Tybetu ruszyły pierwsze pociągi w 2006 roku, BBC pokazała film dokumentalny, w którym stojący przed Potalą prezenter mówił, że Lhasa zmienia się w disneyland dla turystów. Niedawno wpadł mi w ręce artykuł francuskiego tybetologa, który napisał dla indyjskiego magazynu, że Chiny chcą zrobić z Tybetu gigantyczny park rozrywki, tysiąckrotnie powiększone wesołe miasteczko, już tonące w powodzi chińskich turystów.

 

Wśród zwiedzających są jednak ludzie naprawdę trzeźwi. Obywatelka sieci używająca nicka „Tiantian Haitun" opisała swoje przeżycia z lhaskiego święta Szoton w 2013 roku, zestawiając je ze wspomnieniami sprzed dziewięciu lat - czyli z czasów reportażu BBC. Podobają mi się te zapiski - i zacytuję je dla tych, którzy do Lhasy (w której właśnie jestem) przyjechać nie mogą.

 

 

„Dziewięć lat temu Lhasa była sobą, miastem Tybetańczyków. Dziś jest podzielona: niezliczone place budowy, rządowa propaganda chińskiego snu, kamienie oszlifowane przez tybetańskich pątników składających pokłony przed Dżokhangiem, slogan »jedność i stabilność szczęściem, separatyzm i chaos katastrofą« kręcący się w nieskończonej pętli na dachach taksówek.

 

Przyjechałyśmy pod koniec lipca, koleżanka przestała w kolejce cały wieczór, żeby za dwieście yuanów kupić bilet do Potali. Tydzień później ktoś mi powiedział, że trudno dostać się do środka nawet za dwa tysiące. Co ciekawe, wykupienie zarezerwowanych kart wstępu wymaga okazania dowodu osobistego. Przez pałac przetacza się morze ludzi, poganiacze powtarzają jak katarynki, że musimy zmieścić się w godzinie. Jak mam poczuć smak dziedzictwa narodu i jego wiary, pędzona niczym osioł?

 

Widok podświetlonej, odpicowanej Potali zabolał mnie tak, że przełykając łzy, chciałam zawrócić na pięcie. Tam, gdzie przed dziewięciu laty składał pokłony tłum Tybetańczyków, wyrosła metalowa balustrada. Białą stupę na tyłach zrównano z ziemią i zastąpiono jakimiś butikami. Na odrestaurowanie tego, co tu zniszczono, trzeba będzie całych wieków ciężkiej pracy.

 

Obok dworca w gąszczu latarń stoi chińska flaga z litego metalu. Wokół Dżokhangu łopocą śmierdzące na kilometr fałszem niezliczone krwistoczerwone sztandary. Wiara sobie, państwo sobie. Robiło mi się niedobrze na widok flag przed wejściem do każdego klasztoru.

 

Kiedy pod koniec lipca wychodziłam z lhaskiego dworca, co pięć metrów stali żołnierze, niepozwalający się zatrzymać ani fotografować. Wróciwszy tam w sierpniu, przed halą z jednym czynnym wejściem rozciągał się zupełnie pusty plac. Nie mogę zrozumieć, co tu jest grane. Boją się, że ktoś wysadzi tę stację? A może to jakaś tajna operacja wojskowa?

 

Na każdym skrzyżowaniu Barkhoru wystawili policyjny posterunek. Niewiarygodne. Trudno nawet uwierzyć, że dziewięć lat temu można się tu było wybrać na beztroski spacer. Wszystkie uliczne stragany mają przenieść do domu towarowego na Banak Szol. Czyli za jakieś dwa lata wyparuje ostatni ślad normalnego otoczenia Dżokhangu.

 

Szóstego sierpnia przypadało święto Szoton. O północy poszłyśmy ze śpiworami do klasztoru Drepung. Ostatnie bilety sprzedali dwa dni wcześniej. O trzeciej rano ruszyłyśmy w kierunku góry, na której rozwijają wielką thangkę. O ósmej ukazała się nam twarz gigantycznego Buddy. Tybetańczycy parli ze wszystkich stron. Nie dało się obrócić ani nawet oddychać. W telewizji powiedzieli, że nie było tłoczno. Idioci.

 

Kiedy po wszystkim ludzie zaczęli się rozchodzić, wszystko tonęło w śmieciach. Byłam tak wściekła, że wydarłam się na grupę chińskich turystów, ale nie zaszczycili mnie nawet spojrzeniem. Na dole posłuchałam tybetańskich porządkowych, klnących to śmietnisko.

 

Kobieta, która od ośmiu lat sprzedaje biżuterię nad jeziorem Namco, powiedziała, że dawniej między 28 września i 1 października na wschodzie ukazywały się tam trzy białe smoki, a na zachodzie jeden czarny. Od trzech lat ich jednak nie widać przez wszystkie te dźwigi, baraki i rusztowania. Świętą ciszę zagłusza trąbienie autokarów, a święte wody pienią się od detergentów i innych świństw.

 

Lhasa przestała być Lhasą. Starożytną cywilizację niszczy kretyn, który kontroluje tu wszystko - od rozbudowy miasta po sposób schodzenia się na klasztorne święta".

 

 

13 sierpnia 2013

 

 

 

 

oserslowoochinskichprzezyciachwlhasie_400

 

oserslowoochinskichprzezyciachwlhasietlum_400
 

 

 

 

 

Za High Peaks Pure Earth