Co nowego

wersja do druku

Share

Pomoc dla kliniki w Katmandu

Wywiad z Agatą Turkiewicz, dentystką pracującą w buddyjskim klasztorze

Klinika w Katmandu

Agata Turkiewicz, dentystka pracująca w buddyjskim klasztorze
Rozmawiała: Ewa Siedlecka, 22-01-2005
Zródło: Gazeta Wyborcza

Jedni harują przez cały rok, żeby pojechać na narty w Alpy, a ja - żeby pojechać do kliniki w Katmandu i leczyć zęby mnichom

Ewa Siedlecka: Jak to jest, kiedy kobieta mieszka w męskim klasztorze?

Agata Turkiewicz: Teraz - zwyczajnie. Mam swoje miejsce przy posiłkach czy podczas medytacji w świątyni.

A przedtem?

Za pierwszym razem opat Tenga Rinpocze nie pozwolił mi pracować. Chciał, jak sądzę, zdobyć pewność, że w tym, co robię, jaka jestem, nie ma miejsca na nawet podświadome uwodzenie. Kobieta w męskim klasztorze w Tybecie czy Nepalu nie jest niczym niezwykłym, bo przecież przychodzą tam mieszkańcy z okolicy na święta, na pudże [buddyjski rytuał - red.], mnichów odwiedzają rodziny. Ale jeśli kobieta ma mieszkać w klasztorze i leczyć mnichom zęby - to co innego. To się wiąże z dotykaniem. Myślę, że gdyby chodziło o wybór lekarza dla kleryków, to dyrektor katolickiego seminarium duchownego też wolałby mężczyznę. Przyjechałam pełna chęci do pracy, zapoznałam się z wyposażeniem gabinetu, potem pojechałam pozwiedzać okolicę. Kiedy wróciłam, okazało się, że nie mogę pracować.

Byłaś zła? Musiałaś wydać sporo pieniędzy na podróż do Nepalu.

Nie zła, tylko zdezorientowana. Teraz widzę, że rzeczywiście nie byłam przygotowana. Musiałam się najpierw nauczyć miejscowych zwyczajów, tego, co wolno, co wypada, a co nie. Obserwowałam ludzi, pytałam.

Czego nie wolno?

Nie ma reguł, to raczej kwestia wyczucia. Np. niewłaściwe są wąskie, przylegające spodnie. Kiedy raz wyszłam w obcisłych spodniach Adidasa, żeby obejść stupę [budowla, w której przechowuje się relikwie - red.], zawróciłam po kilkudziesięciu metrach pod ciężarem spojrzeń przechodniów. Prędzej można odkryć ramiona, ale też z wyczuciem. Bluzki bez pleców już bym nie założyła.

Musisz być jak mniszka?

Bez przesady! Zresztą mnisi też mają słabostki, ostatnio np. modne są buty żółte, a nie pomarańczowe, niektórzy podszywają chusty innym odcieniem bordowego, żeby się pięknie odwijały, noszą pierścionki, plecionki ze sznurków na rękach. A najlepsza metoda, żeby zmusić młodych mnichów do regularnego brania lekarstwa, to powiedzieć, że jak zaniedbają terminy, to im pryszcze wyskoczą.

Mój pierwszy trzymiesięczny pobyt to było wzajemne przyzwyczajanie się - mnichów do mnie i moje do nich. Uczyłam się szacunku do miejsca, szukałam w sobie spokoju, zaufania do samej siebie.

Kontroli nad swoją kobiecością? Zdolności do ascetycznego życia? Zaufania do swoich umiejętności zawodowych?

Głównie tego ostatniego. Mam spore doświadczenie, ale to bardzo trudna sytuacja, gdy jako lekarz jest się zupełnie samotnym, a leczenie kosztuje pacjenta nieraz wiele bólu. Trzeba znać własne możliwości, nie podejmować się tego, czego nie da się rady zrobić. Najważniejsze, żeby nie krzywdzić.

A co z kokieterią?

Mam poczucie bycia częścią tej społeczności, jestem wobec niej lojalna i zależy mi na tym, żeby nie wprowadzać zamieszania.

Skąd wzięłaś się w męskim klasztorze w Katmandu?

Mój kolega Wojtek Ryncarz ufundował klinikę w klasztorze Bencien, mieszkał tam sporą część roku i pracował za darmo. Nie wiedziałam o tym, bo on nie lubi się chwalić. Wiedziałam tylko, że jeździ do Tybetu i Nepalu, ale myślałam, że z Lekarzami bez Granic. I że żeby robić to samo, musiałabym zdać egzamin z angielskiego. A angielskiego nie znałam. Kiedy w końcu spytałam Wojtka, powiedział, że mogę jechać choćby zaraz. Chciał mieć zaufanego lekarza, który mógłby się z nim w tej pracy wymieniać. Rzeczywiście, z angielskim nie było problemu - nauczyli mnie go mnisi w Katmandu.

Borować zęby na Dachu Świata? To musi kosztować fortunę!

To prawda, tym bardziej że materiały i sprzęt muszą być najwyższej jakości, bo w tamtych warunkach nic nie może się zepsuć, ząb trzeba zrobić raz a dobrze. Także dlatego, że pacjent drugi raz nie zejdzie do mnie z gór. Ale to jest moja cena szczęścia. Jedni harują przez cały rok, żeby pojechać na narty w Alpy, a ja - żeby pojechać do kliniki w Katmandu. Co kto lubi.

Od kiedy pamiętam, chciałam pracować gdzieś w zapadłym kącie świata. Dziś już nie wiem, dlaczego do głowy przychodził mi akurat Tybet czy Nepal. Na pewno nie chodziło o buddyzm. Na pewno też nie widziałam siebie jako "Matki Teresy", kogoś, kto poświęca się dla innych. Kiedy tam jestem, jestem szczęśliwa. Ja im leczę zęby, oni mi dają swoją obecność - czuję, że jestem na swoim miejscu. Wojtek kiedyś mi opowiadał, że jako lekarz w pełni realizuje się, pracując właśnie tam, za darmo. Zrozumiałam to fantastyczne uczucie, kiedy nie chce się nic więcej ponad to, co się ma, i kiedy można pomagać chorym, którym nie pomoże nikt inny.

Robię to od trzech lat i jestem szczęśliwa.

Zaprzyjaźniłaś się tam z kimś?

Tam ludzie są serdeczni, a "biały", który z nimi pracuje, zdobywa swego rodzaju lokalną popularność. Zaprzyjaźniłam się np. z rodziną właściciela restauracji, do której czasem przychodziłam. Jest Nawarem - oni mają własny język i wyznają buddyzm w pierwotnej postaci. Twierdzą, że są potomkami Buddy Siakamuniego. Słyną z talentu do robienia posągów Buddy, a każda rodzina opiekuje się posągiem przekazywanym z pokolenia na pokolenie. Mają rozśpiewane rytuały, które odprawiają dokładnie tak, jak są opisane w prastarych tekstach.

W Katmandu spotkałam też chłopaka z mojego rodzinnego Poznania, który od wielu lat tam przyjeżdża i najmuje się do różnych prac, żeby zarobić na pobyt.

Jak wygląda Twoje życie w klasztorze?

Pracuję. Mam po dwudziestu i więcej pacjentów dziennie. A jak nie pracuję, to robię to, co wszyscy: jem, medytuję, biorę udział w pudżach.

Przeszłaś na buddyzm?

Nie przeszłam, bo przedtem nie wyznawałam żadnej religii. Po prostu w Bencien okazało się, że buddyzm jest najbliższy temu, co myślałam na temat życia, śmierci, wieczności. W dodatku na miejscu byli najlepsi nauczyciele, znalazły się nawet tybetańskie teksty przetłumaczone na polski Wszystko się ułożyło tak, jakby tak właśnie miało być.

Kto pracuje w klinice, kiedy Ciebie tam nie ma?

Wojtek. Albo nikt. Mieliśmy pomysł, żeby klinika działała non stop i żeby przyjmowali w niej także lekarze innych specjalności. Zgłosiło się kilku chętnych, ale okazało się, że traktowali to jak safari - zostawali tydzień czy dwa i jechali dalej. To tylko wprowadzało chaos w życie klasztoru, bałagan w sprzęcie i lekach - a to niewybaczalne, bo najbliższy sklep na uzupełnienie zapasów jest w Polsce. Poza tym zanim rozejdzie się po górach informacja, że przyjechał lekarz, mija trochę czasu i nie można przyjeżdżać ot, tak sobie, na dwa-trzy tygodnie.

Kogo leczysz?

Mnichów z klasztoru Bencien, jest ich około dwustu, i oczywiście każdego, kto przyjdzie z zewnątrz. To głównie tybetańscy uchodźcy i ich rodziny. Od 1959 roku, kiedy komunistyczne Chiny zajęły cały Tybet, Tybetańczycy uciekają przed represjami. W Katmandu żyje od lat duża społeczność tybetańska.

Jak się porozumiewasz z pacjentami?

Trochę po angielsku, trochę po tybetańsku, a właściwie w miejscowym dialekcie, który jest mieszaniną tybetańskiego i nepalskiego. Znam kilka zwrotów, typu "otwórz usta", "zagryź zęby", "wypluj". Ale najskuteczniej jest porozumiewać się na migi. Poza tym mamy wyszkolonego przez Wojtka mnicha, mogę z nim pracować jak z profesjonalną pomocą dentystyczną w Polsce. Zawsze towarzyszy mi któryś z małych mnichów, którzy świetnie instruują pacjentów. Czasem jest ich cała gromada.

Dzieci są mnichami?

Większość mieszkańców klasztoru w Bencien to dzieci. Nazywa się ich mnichami, chociaż lepsze byłoby nasze słowo "klerycy". Oni się dopiero uczą, nie złożyli ślubów i niekoniecznie zostaną mnichami. Klasztor to rodzaj domu dziecka, bo wielu z nich to sieroty, półsieroty - rodzice niektórych nie przeżyli ucieczki z Tybetu przez Himalaje. Często to dzieci z biednych rodzin tradycyjnie oddawane do klasztorów. Zanim Chińczycy najechali Tybet, 25 proc. ludności to byli mnisi i mniszki. Tylko w klasztorach można dostać darmowe wykształcenie.

Jak znosisz ten tłum "pomocników" w gabinecie?

Ja to lubię! Oni są tacy ciekawscy, radośni. Nie roją się po gabinecie, nie ruszają, czego nie wolno, starsi pilnują młodszych. Są pojętni i potrafią być pomocni: obsługują ślinociąg, instruują, jak wejść na fotel - wielu pacjentów ze wsi nie ma o tym pojęcia, niektórzy potrafią położyć się na brzuchu.

Tybetańczycy, mali czy dorośli, w przeciwieństwie do wielu ludzi z Zachodu nie wstydzą się, jak im coś nie wychodzi, nie krępują się powiedzieć, że czegoś nie rozumieją. Pytają, próbują - aż się nauczą. Śmieją się ze swojej nieporadności. Dla nich zdobywanie nowej umiejętności to coś radosnego. Są zresztą niezwykle zręczni i mają wrodzony zmysł współpracy. Kiedyś miałam leczyć zęby mnichom przebywającym na odosobnieniu w klasztorze Pharping. Musiałam spakować cały sprzęt i nie miałam pojęcia, od czego zacząć. Stałam bezradna w gabinecie, kiedy wpadły dzieci. I dosłownie w pół godziny miałam wszystko naprawdę sensownie popakowane.

Bierzesz klinikę w objazd?

Nie dosłownie. W klinice mamy identyczny sprzęt jak w nowoczesnym gabinecie stomatologicznym w Europie - jest to jednak stacjonarny unit. Mamy również mały przenośny unit wojskowy, który wymaga tylko podłączenia do prądu. Teraz będziemy mieć agregat prądotwórczy, więc droga w wysokie partie gór będzie otwarta.

Na razie najdalej wysuniętym w góry punktem, gdzie mam normalne napięcie, jest klasztor Pharping. Robimy więc dwutygodniowe sesje wyjazdowe, żeby leczyć zęby ludziom, którzy zejdą z gór. Wiadomość, że jesteśmy, szybko się roznosi. To dla nich często jedyna okazja w życiu, żeby wyleczyć zęby.

Pierwszy mój wyjazd do mnichów odbywających odosobnienie to było niezwykłe przeżycie! Mnisi zamykają się tam na trzy lata, trzy miesiące i trzy dni. Przez ten czas nie powinni mieć kontaktu ze światem zewnętrznym. Ale paru z nich bolały zęby i Rinpocze zdecydował, że trzeba im pomóc.

Zanim weszłam na teren klasztoru, musiałam przejść rytuały oczyszczające. Głównie polegało to na płukaniu ust specjalnie spreparowaną i poświęconą wodą. Kiedyś takie wejście w ogóle nie byłoby możliwe. Powinnam zostać za bramą, przekazać sprzęt wydelegowanemu z klasztoru lamie i udzielać mu przez bramę wskazówek, co i jak ma robić. Tak tradycyjnie odbywa się leczenie w nagłych przypadkach.

Jednak mnich asystent i ja dostaliśmy dyspensę od Rinpocze i mogłam ich leczyć osobiście. Robiłam to w czasie przerw w medytacjach. Gabinet zorganizowaliśmy na podwórku koło kuchni, bo tam była bieżąca woda i dostęp do prądu. Zamiast lampy miałam światło dzienne i latarkę, zamiast fotela dentystycznego - krzesło, zamiast spluwaczki - miskę. Mnisi ustawiali się w kolejce na podwórzu. Trzeba się było śpieszyć, bo przerwy między medytacjami nie były długie.

Czy klinika w Bencien jest jedyną darmową kliniką dentystyczną w Nepalu?

W Katmandu przy klasztorze Seczen jest klinika z lekarzami wielu specjalności, także stomatologii, ale jest częściowo odpłatna. Zorganizowały ją zachodnie organizacje pozarządowe. To jest klinika-fabryka z własnym personelem sprzątającym. Nasza jest bardziej domowa.

Czy w Nepalu jest jakaś państwowa służba zdrowia?

W Katmandu jest wielki państwowy szpital. Jeśli ktoś tu dotrze, to może wykupić bilet wstępu i teoretycznie powinien otrzymać pomoc. Ale nie ma gwarancji, że tego dnia dostanie się do lekarza. Jak ma więcej pieniędzy, to może próbować przez kolejne dni.

Jak tradycyjna medycyna tybetańska radzi sobie z leczeniem zębów?

Nie radzi sobie. Ból zębów towarzyszy ludziom z gór przez całe życie.

Kiedy zrobiłam sobie przerwę na wycieczkę w Himalaje, po okolicy, gdzie byłam, rozniosła się wiadomość, że jestem stomatologiem. Przyszło do mnie wiele osób, bardzo nieraz cierpiących z bólu. Oni nie mają na bilet autobusowy do Katmandu. A gdyby mieli, to i tak pewnie by nie pojechali, bo boją się podróży. Więc jedyne, co mogą dla siebie zrobić, to kupić proszek przeciwbólowy, zetrzeć go i włożyć do zęba. A jak nie mają pieniędzy na proszek, to mieszają tabakę z wapnem. Jeśli stosują taką mieszankę przez dłuższy czas, to mają dodatkowy kłopot - chorą śluzówkę. Wapno ją wysusza, robią się ranki, zapalenie.

Kiedy tak oglądałam zęby tych ludzi i słuchałam - najczęściej pokazywanych na migi - skarg, pomyślałam sobie, że cudownie byłoby mieć ciężarówkę albo dużego dżipa - taki jeżdżący gabinet z własnym agregatem, do którego można podłączyć sprzęt. Tylko że my z Wojtkiem na taką ciężarówkę nie damy rady sami zarobić. Chcemy powołać fundację dla wspierania kliniki.

Na razie przez dziewięć miesięcy pracujecie w Polsce, żeby uzbierać na leczenie zębów Tybetańczykom w Katmandu. Długo tak będziecie żyć?

Mam nadzieję, że zawsze.

No to nic w tym życiu nie uzbierasz

A po co zbierać? Dla siebie mi szkoda, a na razie nie miałabym komu zostawić. Zbieram - jak każdy - na to, co dla mnie najważniejsze.


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)