Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

wersja do druku

Share

Mam tylko jedno pragnienie

Palden Gjaco

Urodziłem się w Panam, w okręgu Gjance, w 1931 roku. Moja rodzina była stosunkowo zamożna. Ojciec pracował jako poborca podatkowy aż do wkroczenia Chińczyków w 1950 roku. Kiedy ukończyłem dziesięć lat, wstąpiłem do klasztoru Gadrong Gonpa w Szigace, gdzie uczyłem się przez sześć lat; następnie przeniosłem się do klasztoru Drepung, położonego w pobliżu Lhasy.

10 marca 1959 roku wybrałem się do miasta. Znajomi powiedzieli mi, że wokół Norbulingki [letniej rezydencji Dalajlamy] zgromadziły się tysiące ludzi, by zapobiec porwaniu Jego Świątobliwości przez Chińczyków. Kiedy dotarłem do siedziby Jego Świątobliwości, zobaczyłem nieprzebrane tłumy. Ludzie siedzieli, stali, leżeli na ziemi; do blokady przyłączyli się nawet ślepcy. Nie zostałem tam długo - pobiegłem do Drepungu, gdzie pomagałem w zorganizowaniu małego oddziału ochotników. Trzy wielkie klasztory - Sera, Drepung i Ganden - postanowiły bronić się, jeśli dojdzie do najgorszego. Dostarczono nam niewielkie ilości broni. Mianowano mnie dowódcą stuosobowej „armii”.

Walki wybuchły 19 marca. Mojemu oddziałowi nie udało się wziąć w nich udziału. Kilkakrotnie wystrzeliliśmy w kierunku chińskich pozycji, ale nikogo nie widzieliśmy. Kiedy komuniści rozpoczęli bombardowanie, miasto utonęło w tumanach kurzu. Myślałem tylko o bezpieczeństwie Jego Świątobliwości. Nie wiedziałem wówczas, że zdołał opuścić Lhasę i był już w drodze do Indii.

Dwudziestego pierwszego marca walki ustały. Wróciłem do Drepungu. Klasztor otoczyli chińscy żołnierze, ale udało mi się wśliznąć od tyłu. Większość mnichów zniknęła. Na miejscu był jednak mój siedemdziesięciodwuletni nauczyciel, Rigdzin Dziampa. Próbowałem namówić go na ucieczkę, ale usłyszałem tylko: „Jestem za stary. Idź sam, ja zostanę”. Byłem jednak uparty i przekonałem wreszcie Rigdzina Dziampę. Wziąłem go na plecy i wyniosłem z klasztoru. Ominąwszy chińskie posterunki, ruszyliśmy w czternastodniową drogę do Panamu. Nie mogliśmy iść główną drogą, którą patrolowały chińskie oddziały. Ilekroć musieliśmy się wspinać, niosłem swego nauczyciela na plecach. Kiedy dotarliśmy do Panamu, Rigdzin Dziampa został aresztowany. Na przesłuchaniu utrzymywał, że jest Hindusem, pokazując Chińczykom swoje zdjęcie z Jawaharlalem Nehru.

Oskarżono go o szpiegostwo. Miał szczęście, gdyż odesłano go do Indii. Mnie aresztowano wkrótce potem i przewieziono do klasztoru Drepung na przesłuchanie. Zakuto mnie w kajdany; kopano i bito pałką nabijaną gwoździami. Kiedy śledztwo się skończyło, przewieziono mnie z powrotem do Panamu, gdzie miałem odsiedzieć siedmioletni wyrok. Przez pierwszych osiem miesięcy miałem skute ręce i nogi. Potem zapytano mnie, czy „zmieniłem już postawę” i jestem gotowy do pracy. Odpowiedziałem, że mogę pracować. Zdjęto mi kajdany z rąk i przeniesiono do więziennego warsztatu, w którym wyrabialiśmy dywany. Trudno było pracować ze skutymi nogami. Wykopałem dziurę w ziemi, do której wsuwałem stopy, żeby móc tkać. Kajdany z nóg zdjęto nam dopiero po dwóch latach.

W 1962 roku, udręczony warunkami panującymi w więzieniu, postanowiłem uciec. Bardzo pragnąłem poinformować świat o tym, co dzieje się w moim kraju. Wraz z sześcioma innymi więźniami udało mi się dotrzeć do granicznego miasteczka Dangmo. Niestety, wpadliśmy tu w ręce oddziału, biorącego udział w wojnie granicznej między Chinami i Indiami. Przewieziono nas wszystkich do więzienia Panamszeng. Mój wyrok zwiększono o osiem lat. Za próbę ucieczki ukarano nas bardzo surowo: powieszono za skute za plecami ręce i dokliwie pobito. Po pewnym czasie więzienne życie znów potoczyło się normalnym rytmem. Codziennie zaprzęgano nas do pługów. Brakowało jedzenia. Wielu więźniów umarło z głodu. Nie chciałem polować na myszy, szczury i owady. Moczyłem w wodzie swoje buty i zjadałem je po kawałku. Większość starszych więźniów nie przeżyła tego okresu.

W 1966 roku, wraz z wybuchem rewolucji kulturalnej, sytuacja w więzieniu jeszcze się pogorszyła. Więźniowie musieli też oddać wszelkie tybetańskie przedmioty, jakie mieli: kubki, ubrania, woreczki, różańce itd.

Pewnego dnia władze ogłosiły, że odbędzie się debata na temat przyszłości Tybetu. W tym czasie w więzieniu Panamszeng przebywało około trzech tysięcy więźniów, w większości politycznych. Wszyscy więźniowie polityczni musieli wysłuchać przemówienia chińskiego urzędnika na temat przyszłości Tybetu. Mówił on o postępach, poczynionych we wszystkich krajach komunistycznych, i powtarzał, że domokracja umiera, a komunizm rozkwita. Powiedział też, że już wkrótce rząd Indii ugnie się przed potęgą Chin i wyda im Dalajlamę. Po pogadance urzędnik kazał nam podzielić się na piętnastoosobowe grupy. Mogliśmy zdecydować, czy chcemy bronić poglądów, przedstawionych przez urzędnika, czy też je atakować. Potem wysłano nas do osobnych pomieszczeń, w których mieliśmy prowadzić dyskusje. Przyłączyłem się do grupy, która broniła punktu widzenia Tybetańczyków, atakując komunizm. Każdy musiał spisać swoje poglądy i przedstawić je władzom więzienia.

Po pewnym czasie wszystkie grupy wezwano znów do głównej sali. Ich rzecznicy dyskutowali o tym, czy Tybet powinien być niepodległy. Połowa opowiedziała się za odzyskaniem niepodległości. Debata trwała siedem dni. Wreszcie władze więzienia uznały, że obóz „niepodległościowy” wygrał dyskusję. Chińczycy oświadczyli, że przekonaliśmy ich do naszych idei, choć trudno im orzec, czy uda się je zrealizować. Dziś wstydzę się tego, ale wtedy naprawdę wierzyłem, że mówią szczerze. Wydaje mi się, że Chińczycy zrobili to tylko po to, żeby dowiedziawszy się więcej o historii i kulturze Tybetu, móc manipulować faktami i przedstawiać je w fałszywym świetle. Po zakończeniu debaty chińska propaganda cytowała nasze argumenty, dowodząc, że nawet my nie wierzymy w odzyskanie niepodległości. Podano nazwiska tych, którzy opowiadali się za niepodległością, przedstawiając nas jako zwolenników chińskiej administracji.

W 1966 roku przeniesiono mnie do więzienia Outritu. Nie pracowałem tu w polu, lecz w kamieniołomie. Co pewien czas więźniów politycznych wzywano na „thamzingi”, czyli „wiece walki klasowej”, podczas których kazano nam krytykować „stare”, tradycyjne społeczeństwo tybetańskie i Dalajlamę. Musieliśmy deptać jego zdjęcia i „demaskować zdradziecką politykę”. Tych, którzy się sprzeciwiali, zmuszano do podpisania „przyznania się do winy” - dokumentu, który głosił, że niżej podpisany postąpił niewłaściwie i w z wiązku z tym prosi o wykonanie na nim wyroku. Jeżeli jakiś więzień nie chciał podpisać takiego „zeznania”, strażnicy siłą wkładali mu pióro do ręki i przekreślali nim dokument. Skazanych informowano o dacie egzekucji na trzy dni przed jej wykonaniem. W przeddzień egzekucji zmuszano ich do śpiewania i tańczenia przed frontem więźniów. Wszyscy płakaliśmy, patrząc na te ponure widowiska. Nie pozwalano nam nawet umierać z godnością.

W dniu egzekucji na szyjach skazanych wieszano ciężkie drewniane tablice z napisami w języku chińskim. Potem wrzucano ich na ciężarówkę jak kamienie i wieziono do więzienia Drapczi. Reszta więźniów jechała w innych furgonach. Na miejscu skazanych zmuszano do uklęknięcia na krawędzi wykopanego dołu i wysłuchania listy popełnionych „zbrodni”. A potem zabijano ich kolejno strzałem w plecy. My musieliśmy na to patrzeć. Zapamiętałem mnicha z Gandenu, który wciąż żył, mimo że wystrzelono do niego siedem razy. Zirytowani żołnierze wrzucili go do dołu i zakopali żywcem. Wielu skazanych umierało jeszcze przed egzekucją - ze strachu i wycieńczenia. Po każdym strzale musieliśmy klaskać - żeby pokazać, że cieszymy się z egzekucji. Nie wolno było mówić ani nawet zakasłać.

W 1975 roku skończył się mój wyrok i wysłano mnie do tzw. „brygady pracy”. W obozie pracy warunki życia były niemal tak ciężkie, jak w więzieniu. Jak wszyscy byli więźniowie, „elementy reakcyjne”, musiałem nosić czarną czapkę. Strażnicy powtarzali wszyskim w czarnych czapkach, iż powinni być wdzięczni za to, że mają pracę. Oczywiście Chińczycy bacznie obserwowali czarne czapki. Nie wolno nam było opuszczać obozu bez strażnika. Jedzenie nie różniło się od więziennego. Jeżeli chiało się uniknąć bicia, należało natychmiast wykonywać wszelkie polecenia. W obozie pracy spędziłem dziewięć lat. W tym czasie osiemnastu moich przyjaciół popełniło sambójstwo. Większość wybiegała po prostu na szosę i rzucała się pod ciężarówki.

Ciała tych, którzy umarli z wyczerpania, wrzucano do pobliskiej rzeki. Dla „czarnych czapek” był specjalny cmentarz, nazywający się Fulo Dhotoe, co po chińsku znaczy „pełna czarna czapka”.

Niektórzy z nas byli zbyt starzy, by kruszyć skały i nosić kamienie. Zbierali fekalia, którymi potem nawożono pola. Każdego dnia musieli zebrać co najmniej trzy pełne wiadra. Pamiętam pewnego starca, Cetena Łangczuka, którego strażnik zwymyślał za to, że nie zebrał dziennej normy. W odpowiedzi Ceten wykrzyknął, że przed 1959 rokiem nie musiał wykonywać takiej pracy. Kilka dni później został stracony. Przez cztery lata pracowałem w cegielni, od czasu do czasu wysyłano mnie również na pole. Mogłem wtedy porozmawiać z wieśniakami, którzy przychodzili na pole brygady, żebrząc o pożywienie. Dawałem im, co mogłem, i wypytywałem o sytuację na wsi. Miałem nadzieję, że kiedyś uda mi się podzielić tymi informacjami z ludźmi z zewnątrz.

(Pierwsza taka okazja nadarzyła się, kiedy znów mnie aresztowano. Powiedziałem wtedy śledczemu: „Nie ma żadnego postępu. Jeśli mi nie wierzysz, idź i sam się przekonaj”.)

Później przeniesiono mnie do fabryki dywanów. Udawałem, że praca jest zbyt ciężka dla jednej osoby i domagałem się pomocnika. Strażnicy kazali mi iść na pole i wybrać go sobie. Przyprowadziłem dawnego współwięźnia, Lobsanga Łangczuka. Pracowaliśmy razem całymi dniami; mieliśmy mnóstwo czasu na rozmowy i snucie wspólnych planów.

Zaczęliśmy spisywać uzyskane informacje i pisać ulotki. W 1979 roku, pierwszego dnia Losaru [uroczystych obchodów tybetańskiego Nowego Roku] powiesiliśmy te ulotki - podpisane naszymi nazwiskami - na tablicy przed Menzikhangiem, na której umieszczano zwykle teksty wystąpień przewodniczącego Mao i chińskie materiały propagandowe. Dziś wiem, że prawdopodobnie jako pierwsi od 1959 roku skrytykowaliśmy publicznie, na piśmie, politykę Chin w Tybecie.

W kilka minut po wywieszeniu ulotki obaj znaleźliśmy się na komisariacie. Kiedy zapytano nas, dlaczego zrobiliśmy to, co zrobiliśmy, powiedzieliśmy, że mamy konstytucyjne prawo do wyrażania własnych poglądów. Chiński urzędnik odparł: „To prawda, ale nie pochwalamy waszego postępku, gdyż może mieć negatywny wpływ na masy”. Ulotka rzeczywiście wywołała spore zamieszanie. Nie aresztowano nas od razu. Widocznie władze obawiały się reakcji mieszkańców Lhasy. Mimo to wiedzieliśmy, że prędzej czy później zostaniemy ponownie aresztowani.

Po kilku miesiącach aresztowano Lobsanga, a ja znalazłem się pod ścisłą obserwacją. Zawsze towarzyszyło mi dwóch agentów. Pewnego dnia dostałem gryps od Lobsanga: „Chińczycy mówią mi, że od czasu mojego aresztowania nikt nie wspomina nawet o niepodległości. Próbują mnie przekonać, że jesteśmy jedynymi Tybetańczykami, którzy chcą niepodległości. Może uda ci się napisać nowe ulotki i rozlepić je na ulicach Lhasy. Proszę, nie pozwól umrzeć duchowi sprzeciwu”.

Doszedłem do wniosku, że właściwie nie mam nic do stracenia, i zacząłem pisać ulotki. Pewnej nocy wymknąłem się z obozu po wyłączeniu świateł. Po trzech godzinach marszu dotarłem do Lhasy i rozlepiłem ulotki. Do obozu wróciłem tuż przed świtem. Położyłem się na posłaniu i udawałem chorego. Rano przyszła policja. Kiedy odkryto ulotki, zaczęto mnie podejrzewać, choć tym razem ich nie podpisałem. Powiedziałem policjantom, że jestem chory. Kazano mi udać się do szpitala.

26 sierpnia 1983 roku zostałem aresztowany w klasztorze Drepung. Udzielono mi przepustki na odwiedzenie klasztoru. O północy do izby wtargnęli uzbrojeni policjanci i zabrali mnie prosto do więzienia. Tym razem dokładniej przeszukano rzeczy, które zostawiłem w obozie, i odkryto kopię ulotki, w której życzyłem szczęśliwego nowego roku mieszkańcom Lhasy. Choć akurat ta ulotka nie miała nic wspólnego z polityką, władze uznały ją za dowód działalności kontrrewolucyjnej. Nie odbył się żaden proces. Po prostu skazano mnie na osiem lat więzienia.

Najpierw trafiłem do „starego” Seitru, które wtedy było jeszcze więzieniem, a nie jak dziś, aresztem. Po roku przeniesiono mnie do „nowego” Seitru, a następnie do Outritu, gdzie spędziłem sześć lat. Kiedy z Outritu wywieziono wszystkich więźniów politycznych, osadzono mnie w Drapczi.

W Outritu [Oddział Nr 5 Reedukacyjnego Obozu Pracy Sangjip] starałem się spisywać informacje o więzieniu i współwięźniach. Ukrywałem te zapiski w rękawach, które przywiązywałem do nadgarstków. Nigdy nie pokazywałem notatek innym więźniom, gdyż byli wśród nich donosiciele. Używałem papieru i ołówków, które dostawałem od władz więziennych, żeby pisać kolejne „samokrytyki”. Dawałem te zapiski ludziom, którzy mnie odwiedzali, prosząc o przekazywanie ich cudzoziemcom. Niektóre dotarły do Dharamsali.

Pewnego dnia wszystko się wydało. Na przesłuchaniach utrzymywałem, że notatki te powstawały w obozie pracy. Choć nie znaleziono żadnego dowodu, który mógłby obalić moją wersję, przedłużono mi wyrok o rok. Pisałem jednak dalej.

W 1985 roku warunki w więzieniu poprawiły się nieco. Myślę, że przyczyniło się do tego oficjalne oświadczenie Jego Świątobliwości Dalajlamy, w którym wyraził on pragnienie odwiedzenia Tybetu. Chiński rząd chciał pokazać światu, że rzeczywiście prowadzi politykę liberalizacji. Po krwawym stłumieniu demonstracji w 1987 roku stało się jasne, że do wizyty nie dojdzie, i sytuacja natychmiast wróciła do „normy”. Przed demonstracjami w moim więzieniu przetrzymywano tylko kilku więźniów politycznych - w dniu wybuchu rozruchów było ich już kilkuset.

Władze starały się odseparować „starych” więźniów od tych, których skazano w 1987 roku. Ilekroć przyłapano nas na rozmowie, wszyscy byliśmy przesłuchiwani.

Głównym źródłem informacji o świecie za drutami byli odwiedzający mnie krewni i małe radio tranzystorowe, które udało się przemycić na teren więzienia. Ukrywano je w „dongmo” [kocioł na herbatę]. Starałem się spisywać ważniejsze wiadomości. W końcu jeden z piętnastu donosicieli z mojej brygady dowiedział się o radiu. Ngodrup, właściciel odbiornika, został ciężko pobity; złamano mu obie nogi.

Pewnego dnia strażnicy przyłapali Jeszego Ngałanga na podawaniu grypsu krewnemu. Poddano go torturom, a krewnego pobito za bramą więzienia. Wyrok Jeszego zwiększono o dziewięć lat. Po tym incydencie więźniów politycznych znacznie częściej bito i wzywano na „thamzingi”. Najczęściej torturowano długimi elektrycznymi pałkami. Niektórzy oficerowie bili nas przeciwśnieżnymi łańcuchami na koła.

13 października 1990 roku zostałem ponownie przeniesiony do więzienia Drapczi. Natychmiast po przybyciu zabrano mnie na przesłuchanie. Czekał na mnie Paldzior, słynący z okrucieństwa śledczy. Spojrzał w akta i powiedzał: „To już drugi wyrok. Musisz być bardzo złym człowiekiem. Dlaczego znów tu trafiłeś?”. Odparłem, że rozwieszałem ulotki na ulicach Lhasy. Paldzior wstał i zapytał cicho: „Nadal chcesz niepodległości?”. Milczałem. Śledczy chwycił elektryczną pałkę i wcisnął mi ją w usta. Odzyskałem przytomność po kilku godzinach. Leżałem w kałuży wymiocin i moczu. Straciłem dwadzieścia zębów. Te, które zostały, wypadły po kilku tygodniach.

Więźniowie polityczni i kryminalni nie mogli ze sobą rozmawiać. Czasami udawało się nam spotkać na korytarzu. Podczas tych rozmów dowiedziałem się, że więźniów politycznych traktuje się znacznie gorzej niż kryminalnych. Ci ostatni mogli rozmawiać z odwiedzającymi przez dwie-trzy godziny; polityczni - przez dziesięć minut. Podczas wizyt więźniom kryminalnym zezwalano na chwile prywatności; w przypadku politycznych nie wchodziło to w grę. Rodziny nie miały szans na spotkanie z więźniem politycznym poza dniem odwiedzin - w przypadku kryminalistów było to możliwe. Więźniowie kryminalni dostawali też znacznie lepsze pożywienie, a podczas spotkań reedukacyjnych siedzieli na krzesłach (polityczni - na podłodze). Stosunki między więźniami politycznymi i kryminalnymi układały się na ogół dobrze, choć zdarzały się wyjątki. Niektórzy więźniowie kryminalni zdawali się wierzyć we wszystko, co mówili im strażnicy o „imperialistycznych dywersantach”, i bili nas, ilekroć nadarzyła się okazja. Inni starali się po prostu przypodobać władzom. W Drapczi wielu więźniów kryminalnych zwolniono przed terminem za „współpracę z administracją więzienną”.

Miesiąc przed zwolnieniem skontaktowałem się z tybetańskimi urzędnikami, którym mogłem zaufać, prosząc ich o kupienie od Chińczyków kilku narzędzi tortur, używanych w więzieniu. Kiedy wyszedłem z więzienia, przedmioty te czekały na mnie w domu przyjaciela. Na ich zakup złożyło się kilkunastu Tybetańczyków, którzy wierzyli, że pokazanie ich światu jest ważne. Jedna pałka elektryczna kosztowała około 800 yuanów - trzy średnie pensje.

Po zwolnieniu przez trzynaście dni przygotowywałem się w Lhasie do ucieczki do Indii. 7 października 1992 roku, przebrany za Chińczyka, wyjechałem jeepem ze stolicy. Pierwszy raz w życiu miałem na sobie krawat. Po dwóch dniach dotarłem do granicznego miasteczka Dangmo. Z wiarygodnego źródła dowiedziałem się, że poszukuje mnie straż graniczna. Po dziesięciu dniach, które spędziłem w domu znajomego, wyruszył w drogę z nepalskim kulisem. Przez cały dzień i całą noc wędrowaliśmy przez gęsty las. Wchodząc na prowizoryczny most z łańcucha, widziałem strażników patrolujących Most Przyjaźni [most graniczny między ChRL i Nepalem]. Dzięki pomocy nepalskiego policjanta dotarłem do Kathmandu, gdzie przez dwa dni ukrywałem się w jednym z tybetańskich domów. Nie chciałem ryzykować aresztowania przez nepalskie władze, na które naciskał w tej sprawie rząd Chin. Potem wyruszyłem do Dharamsali, siedziby Jego Świątobliwości na wygnaniu.

Nadal mam tylko jedno pragnienie - opowiadać światu o tym, co dzieje się w Tybecie.

 

 

paldengjaconarzedziatortur_400_01
 

 

 

Palden Gjaco, słynny więzień polityczny, uciekł z Tybetu do Indii we wrześniu 1992 roku. Obecnie mieszka w Dharamsali w północnych Indiach. W marcu 1995 roku zeznawał przed Komisją Praw Człowieka ONZ w Genewie. W trakcie przesłuchania pokazał urządzenia, jakich używają Chińczycy do torturowania więźniów, które udało mu się wywieźć z Tybetu. Wielu obserwatorów, dyplomatów i ekspertów ONZ uważa, że jego świadectwo wpłynęło na wynik głosowania - po raz pierwszy Organzacja Narodów Zjednoczonych nie przyjęła wniosku ChRL. Chodziło o zablokowanie dyskusji nad rezolucją, potępiającą Chiny za gwałcenie podstawowych praw człowieka.

W 1993 roku Franceska von Holton przeprowadziła serię wywiadów z Paldenem Gjaco i spisała historię jego życia.

Palden Gjaco, sześćdziesięciodwuletni mnich, dotarł do Dharamsali w 1992 roku po trzydziestu trzech latach koszmaru: tortur, przymusowej pracy i upokorzeń w różnych więzieniach i obozach pracy Tybetu. „Przy życiu trzymało mnie tylko pragnienie powiedzenia światu, co dzieje się w moim kraju”, powiedział, kiedy zapytałam, jak udało mu się przeżyć.


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)