Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

wersja do druku

Share

Ogień pod śniegiem

Rozdział IV Aresztowanie

Palden Gjaco i Cering Szakja

W Gadongu czuliśmy się bezpiecznie. Życie mieszkańców Panamu toczyło się tak, jakby nic się nie wydarzyło. Wszyscy myśleli, że jeśli nie będą podnosić głów i zajmować wyłącznie ziemią, to niezależnie od wstrząsów zachodzących w Lhasie wieś będzie trwać tak, jak trwała przez całe wieki.

Z dachu klasztoru widziałem otaczającą wieś dolinę. Przyglądałem się starcom, którzy wygrzewali się w słońcu, pielącym pola kobietom i mężczyznom kopiącym kanały irygacyjne. Niemal taki sam obraz ukazał się moim oczom w dniu, w którym wstąpiłem do klasztoru. Nic nie zapowiadało tego, co szykował nam los.

Gjen szybko odzyskał siły i zaczął nauczać. Pobliski klasztor poprosił go również o wykłady i w maju udałem się z nim do Ingonu, niewielkiej świątyni zagubionej na odludziu, rozciągającym się na północ od Gadongu. Tutejsi mnisi zdawali się w ogóle nie przejmować wydarzeniami w Lhasie. Gjen wykładał tu przez miesiąc, a ja wróciłem do Gadongu, żeby zobaczyć się z krewnymi i poświęcić medytacji. Byłem przekonany, że już wkrótce wrócę z Gjenem do Lhasy.

W czerwcu 1959 roku do wioski przyjechali chińscy urzędnicy z tłumaczem. Ogłosili, że wszyscy muszą wymienić tybetańskie pieniądze na chińskie banknoty. Założyli prowizoryczne biuro, w którym spoczęły dwa metalowe kufry pełne chińskich pieniędzy. Wieśniacy ustawili się w kolejce po pachnące jeszcze farbą banknoty.

Dowiedzieliśmy się, że Chińczycy zajęli klasztor Gjance i aresztowali wszystkich mnichów. W Gadongu nadal jednak czułem się bezpiecznie. Nasz klasztor nie uczestniczył w powstaniu, a moje przygody nie były warte nawet wzmianki. O co mogliby nas oskarżyć Chińczycy? W lipcu wróciłem do Ingonu po Gjena Rigzina Tenpę, w Gadongu zaś powitano go z wielką pompą. Pamiętam, że uśmiechnąłem się myśl, że przed paroma zaledwie miesiącami wchodziliśmy tu jak żebracy.

Pewnego ranka, kiedy recytowałem tekst w mojej celi, ze świątyni Gniewnych Bóstw doszły mnie dźwięki powolnych uderzeń w bęben. Przerwałem modlitwę i w tej samej chwili zapukano do moich drzwi. Jeden z nowicjuszy poinformował mnie, że wszyscy mnisi mają zebrać się na dziedzińcu. Był bardzo zdenerwowany Na dole mnisi wpatrywali się w chińskich żołnierzy rozstawionych wzdłuż muru klasztoru i trzymających w rękach karabiny z bagnetami. Kilku mnichów wynosiło już stół na dziedziniec. Jeden ze starszych mnichów kazał postawić na stole kwiaty, wysłano więc któregoś z nowicjuszy po wazon. Chińczycy nie odzywali się, obserwując tylko uważnie nasze przygotowania. Zgodnie ze zwyczajem, zaproponowaliśmy im herbatę. Odmówili.

Usiedliśmy na pokrytym pyłem dziedzińcu. Zająłem miejsce obok Gjena. Naprzeciw zasiedli Chińczycy za niskimi tybetańskimi stolikami. Nie rozpoznaliśmy żadnego z nich. Nie było wśród nich nikogo z ekipy, która stacjonowała wcześniej w dystrykcie Panam i zdążyła dość dobrze poznać nasz klasztor. Żołnierze zajęli posterunki na dachach, murze, przy bramie. Promienie słońca wymalowały na białej klasztornej ścianie ich długie cienie. Spiczaste kreski bagnetów sprawiały upiorne wrażenie.

Potem wstał jeden z urzędników, najwyraźniej ich przełożony, i powiedział, że “reakcyjni bandyci” podnieśli rękę na jedność macierzy i uprowadzili Dalajlamę. Mówił szybko, potrząsając pięścią. Powiedział, że klasztor Gadong musi “się określić i opowiedzieć”. Zaraz potem stanął obok niego Samling, Tybetańczyk z naszego regionu, i oświadczył, że Gadong miał związki z “reakcją” i “zdradził jedność macierzy”. Posługując się lhaskim dialektem, powiedział, że mnisi muszą “oczyścić umysły” i nauczyć się rozpoznawać prawdziwych wrogów ludu. Krzyczał na nas jak ojciec na niesforne dziecko. Chodził w tę i z powrotem, wyliczając te absurdalne oskarżenia.

Z początku nie rozumiałem, o czym mówi. Często przerywał, jak gdyby czekał na jakąś odpowiedź. Potem wyjął z kieszeni mały notes, pokazał go Chińczykom i zaczął wyczytywać imiona mnichów, którzy pełnili w klasztorze jakieś funkcje: Tenpy Czoephela, czangdzo, czyli skarbnika, Czoedraka - jego zastępcy; Trinlaja - mistrza rytuału; mistrza dyscypliny. Wyczytani mieli wystąpić. Potem podeszli do nich żołnierze i wycelowali lufy karabinów w ich twarze. Inni skuwali im ręce na plecach kajdankami.

Wszystko to wydarzyło się bardzo szybko. W Tybecie mamy powiedzenie: “Jakby serce chciało wyskoczyć ustami”; i tak właśnie się czułem. Sparaliżował nas strach. Spojrzałem na Gjena, miał łzy w oczach. Ale zakuci w kajdany mnisi nie zdradzali żadnych oznak strachu. Na ich twarzach malowało się tylko zdumienie, jak gdyby chcieli zapytać: “Dlaczego nam to robicie?”. To były twarze niewinnych ludzi.

Teraz znowu wstał Chińczyk, a Samling tłumaczył jego słowa. Wskazując mnichów palcem, oskarżył ich o spiskowanie z bandytami. Stali ze spuszczonymi głowami, a on ciskał się przed nimi, wykrzykując najróżniejsze obelgi.

- Są wśród was jeszcze tacy, którzy muszą przyznać się do swoich zbrodni i poddać się woli ludu - warknął na koniec, dodając, że jesteśmy wilkami przebranymi w skóry baranków, ale on wkrótce rozprawi się z nami. To tylko kwestia czasu.

Zakutych w kajdany mnichów pognano do klasztoru i zamknięto w jednej z izb, nam zaś kazano wziąć udział w “sesji edukacyjnej”. Do klasztoru przyjechała nowa grupa urzędników strzeżonych przez młodych żołnierzy. Urzędnicy nosili niebieskie maoistowskie mundurki. Każdy, jak order, nosił pióro w kieszeni na prawej piersi. Niektórzy - niejedno. Wyglądały jak insygnia: im więcej piór, tym ważniejszy oficjel. Komuniści powtarzali, że - na znak równości - wszyscy powinni nosić takie same ubrania, ale mieli inne sposoby na podkreślenie swego statusu. Uniformy tych ważniejszych miały na przykład więcej kieszeni. Byliśmy przekonani, że poświęcali znacznie więcej uwagi swoim pozycjom i wzajemnemu podgryzaniu niż urzędnicy tybetańscy.

“Sesje edukacyjne” prowadził Zhu xi, przewodniczący lokalnego Komitetu. Jego ciemna cera i spękana skóra zdradzały, że przebywał w Tybecie już od dłuższego czasu. To była pieczęć himalajskich wichrów. Lekcje Zhu xi dotyczyły głównie rozpoznawania “trzech klas wyzyskiwaczy”.

- Lud Tybetu - mówił - uginał się pod brzemieniem trzech gór. Dziś je strzaskaliśmy. Otwieramy nowy rozdział historii Tybetu. Wyzyskiwane masy obaliły swego prześladowcę, pana, który od stuleci pasł się ich tłuszczem. Teraz niebo i ziemia zamieniły się miejscami!

Znów wpadliśmy w osłupienie. Byliśmy prostymi wiejskimi mnichami i gubiliśmy się w tym żargonie. Wyzyskiwane masy? Trzy góry? O czym on mówił? Nie musieliśmy długo czekać na odpowiedź.

- Słuchajcie uważnie - ciągnął. - Brzemię, które uginało plecy mas jak trzy góry, to stary, feudalny rząd Tybetu, arystokracja i klasztory. Te trzy klasy od wieków ciemiężyły i wyzyskiwały tybetańskie masy.

Nadal jednak nie mieliśmy pojęcia, co to jest “wyzysk”.

- Rozpoznajecie wyzyskiwaczy?! - wykrzyknął urzędnik.

Pokręciliśmy przecząco głowami. Przerwał więc na chwilę, szukając dobrego porównania.

- Wyzysk mas jest jak stolarz obrabiający strugiem pień, by nadać mu kształt. Masy to drewno, stolarz to wyzyskiwacz.

Nadal nic nie rozumieliśmy. Urzędnik stracił cierpliwość. Naszą niewiedzę uznał za upór. Na koniec kazał nam porzucić “cztery myśli” i powiedział, że mamy “zielone mózgi”. Później mieliśmy się dowiedzieć, że to nowe, chińskie określenie jest obelgą.

Następnego dnia wszystko się powtórzyło. Szlachetne słowo “edukacja” zaczynało nabierać dla nas nowego znaczenia, które nadali mu Chińczycy. “Sesja edukacyjna” była czymś w rodzaju grupowej kwarantanny połączonej z obrzucaniem wyzwiskami i zastraszaniem. Żołnierze nie odstępowali nas nawet na chwilę. Przez cały miesiąc nie wolno nam było wychodzić poza mury klasztoru i codziennie zmuszano nas do udziału w “sesjach”. Z okna widziałem, że mieszkańców wioski też spędzano, jak bydło, na podobne “spotkania”, które odbywały się na polu.

Koniec lipca i początek sierpnia był zawsze okresem gorączkowej krzątaniny i przygotowań do zbliżających się żniw. Teraz jednak nikt nie interesował się jęczmieniem. Pola leżały odłogiem, gdyż Chińczycy ogłosili, że są ważniejsze sprawy niż zbiory. Bałem się o rodzinę. Widziałem, że w “sesjach” muszą uczestniczyć także starcy i dzieci.

Druga “lekcja” dotyczyła różnicy między “uciskiem” a “wyzyskiem”. Samling tłumaczył słowa Chińczyka, który mówił o wyzysku “trzech wielkich gór”. Wyjął notatki i czytał je podniesionym głosem.

- Masy żyją w ucisku jak wół w jarzmie. Jarzmo kontroluje wołu. Wół nie może od niego uciec. Tybetańskie masy żyły w jarzmie feudalizmu. Ale teraz, dzięki pomocy partii komunistycznej, zdołały je zrzucić.

Chińczykom zdawało się bardzo zależeć na tym, żebyśmy pojęli subtelną różnicę między uciskiem a wyzyskiem. Czy mnisi wyzyskiwali, czy byli wyzyskiwani? Trudno nam było usatysfakcjonować chińskich inkwizytorów. Byli świetnie przygotowani i mieli w zanadrzu setki argumentów. Zdążyli się wiele nauczyć podczas niezliczonych sesji edukacyjnych w całych Chinach.

W południe podzielono nas na dziesięcioosobowe grupy i kazano omawiać poranną lekcję. Wziąłem Gjena za rękę i zaprowadziłem na nowe “zajęcia”. Nikt z nas nie wiedział, jak zacząć dyskusję. Siedzieliśmy więc bez słowa, patrząc tylko na siebie. Wkrótce dołączył do nas chiński oficer z młodym tłumaczem. My siedzieliśmy na ziemi, Chińczycy na małych drewnianych stołkach. Oficer najpierw objaśnił nam ułomności starego, feudalnego systemu. Potem przeszedł do opisu klas i walki klasowej.

Powiedział, że były cztery klasy: posiadaczy oraz bogatych, średnich i biednych chłopów. Zapytał każdego, do jakiej klasy należy. Odpowiedziałem, że jestem mnichem. On jednak nie przyjął tej odpowiedzi, mówiąc, że podział klasowy widoczny jest również w klasztorze. Dodał, że najwyraźniej nie pojmujemy marksistowskiej teorii klas i walki klasowej. Później i nas podzielono na bogatych, średnich i biednych mnichów. Z uwagi na sytuację mojej rodziny zaliczono mnie do tych pierwszych. To zaś oznaczało, że nie ma dla mnie przyszłości w nowym, proletariackim społeczeństwie. Klasę każdego człowieka wypisywano na dokumencie tożsamości. Już wkrótce miała decydować o wszystkim - również o dostępie do szkół czy zatrudnieniu.

Grupowe dyskusje robiły się coraz niebezpieczniejsze. Każdy odpowiadał na pytania chińskich oficerów. Musiał powiedzieć, czy był uciskany lub wyzyskiwany, a co najważniejsze, czy sam uciskał lub wyzyskiwał. Przez kilka dni próbowaliśmy udzielać wymijających odpowiedzi, lecz w końcu przyszło nam przyznać, że nadal nie rozumiemy, o co w tym wszystkim chodzi.

Pewnego dnia na nasze spotkanie przyszedł młody oficer.

- Mnisi nie są uciskani - powiedział. - Jakże by inaczej? Musicie tylko podnieść się rano na dźwięk trąby, wziąć pustą miskę i czekać, aż was obsłużą - szczególny nacisk kładł na słowo “pustą”. - Ale skąd bierze się wasza herbata?! - wykrzyknął i urwał, jakby czekał na naszą odpowiedź.

Zdążyliśmy się już jednak nauczyć, że najlepiej jest milczeć. Oficer więc sam odpowiedział na swoje pytanie:

- Wszystko, co znajduje się w klasztorze, jest owocem wyzysku tybetańskich mas!

Jak już wspominałem, sesje i dyskusje odbywały się codziennie. Nasze milczenie zaczynało coraz bardziej irytować Chińczyków. Myśleli, że świadczy ono wyłącznie o naszym uporze. Oczekiwali, że zaczniemy się nawzajem oskarżać, pojmując w lot istotę walki klasowej. Obrali więc nową strategię. Mnisi, którzy pochodzili z ubogich rodzin, zostali wezwani na wiec. Jako członkowie klasy “biednej”, mieli się utożsamić z tybetańskimi masami. Ale oni odpowiedzieli, że klasztor był dobry dla wszystkich. Wtedy Chińczyk uśmiechnął się złośliwie i oświadczył, że mieszkańcy wsi zdemaskowali właśnie klasztor, uznając go za głównego wyzyskiwacza i prześladowcę mas. Nie mogliśmy wiedzieć, czy to prawda, gdyż nie pozwalano nam na żadne kontakty z krewnymi. Później mieszkańcy wsi powiedzieli nam, że mniej więcej w tym samym czasie poinformowano ich, że przyznaliśmy się do oszukiwania okolicznych mieszkańców.

Nie uzyskawszy oskarżeń i zeznań, Chińczycy zaczęli wymierzać nam kary. Ich pierwszą ofiarą był starszy mnich, który, tak jak ja, pochodził z zamożnej rodziny. Chińczycy wynieśli jego dobytek na dziedziniec. Następnie kazali sobie przynieść wszystko ze skromnego szagu. Obaj mnisi stali w milczeniu obok sterty swych dóbr doczesnych. Oficer zaczął wykrzykiwać litanię oskarżeń, wskazując palcem na rozrzucone rzeczy. Tłumacz przekładał pytania. Oficer podniósł grubą, wełnianą, wierzchnią szatę ze sterty staruszka.

- Z czego to jest? - zapytał.

- Z wełny - odparł mnich.

Prostota odpowiedzi wstrząsnęła Chińczykiem, który doszedł chyba do wniosku, że tłumacz musiał się w czymś pomylić. Ten więc zapytał jeszcze raz:

- Skąd się to wzięło?

- Z owcy - wykrztusił z płaczem mnich.

Wszystkim nam wydawało się, że udzielił właściwych odpowiedzi, byliśmy jednak w błędzie. Zapomniał o pracy i pocie chłopów pańszczyźnianych. Zgodnie z materializmem dialektycznym i teorią walki klas, powinien był powiedzieć, że szal powstał z pracy wyzyskiwanych.

Podobne zagadki stały się naszym chlebem powszednim. Kiedyś, pamiętam, zapytano nas:

- Kto was wykarmił?

- Matki - odpowiedzieliśmy, bo jakżeby inaczej.

Była to jednak zła odpowiedź. Prawidłowa brzmiała: “trud proletariatu”. Chińczycy przypisywali naszą tępotę “zielonym mózgom”, ale my po prostu nie byliśmy w stanie przyswoić nowych terminów i pojęć, którymi bombardowano nas podczas sesji edukacyjnych. Znacznie, znacznie później nauczyłem się odpowiadać na pytania w duchu dialektycznego materializmu i teorii klasowej.

Po miesiącu odseparowania od wioski Chińczycy uznali, że czas już na spotkanie z chłopami. Pewnego sierpniowego poranka usłyszałem głosy skandujące: Nga-dag sum ca-med zo! (“Zniszczyć trzech wyzyskiwaczy”) i Log czod-pa ca-med tong! (“Zniszczyć reakcję”). Z okna zobaczyłem wieśniaków maszerujących do klasztoru w czteroosobowych grupkach z ogromnymi transparentami, na których wymalowano hasła po tybetańsku i chińsku. Pochód otwierało dwoje dzieci z czerwoną flagą. Kiedy doszli już do wąskiej ścieżki prowadzącej do bramy klasztoru, rozbiegli się na wszystkie strony, krzycząc, wzbijając stopami kłęby kurzu i wymachując nad głowami zaciśniętymi pięściami. Tybetańczycy zawsze podchodzą do świątyń w pokorze, z opuszczonymi na znak szacunku głowami. Widziałem, że wielu ludzie czuje się bardzo źle, musząc uczestniczyć w tym spektaklu.

Chińczycy zmienili klasztor w salę wystawową. Mieszkańcy wsi musieli przemaszerować przez Gadong, by obejrzeć dobytek naszego skarbnika, czangdzo Tenpy Czoephela. Na widok publiczny wyłożono wszystko, co znajdowało się w jego szagu: bele najlepszej wełny, srebrne lampy ozdobione klejnotami, bele cudownego chińskiego brokatu i jedwabiu, misternie zdobione rytualne instrumenty i drewniane czarki wykładane srebrem. Obok ułożono rzeczy ubogiego mnicha: wyszczerbiony garnek, prostą drewnianą miskę, połatany koc i parę lichych, znoszonych butów.

- Patrzcie tylko! - wykrzykiwał młody Tybetańczyk, który pełnił funkcję przewodnika po tej galerii. - Wyzyskiwacze pławią się w luksusach. Noszą jedwabie. Piją ze srebrnych kubków, zrobionych z potu i łez klasy pracującej. - Teraz przechodził do drugiej części ekspozycji, mówiąc: - A oto jak żyją biedacy. Biedny mnich ma tylko dziurawy koc do osłony przed zimowym chłodem.

Chłopi, obecnie eksperci od walki klasowej, udawali zdumienie tym, co zobaczyli. Kiedy należało, potrząsali głowami, chórem wzdychali i cmokali z niedowierzaniem. W tym czasie my czekaliśmy na swoją kolejkę w przedsionku. Przewodnik opowiedział nam z oburzeniem o panującej w klasztorze nierówności.

Czangdzo-la nie mógł się bronić. Został już uwięziony. Widzieliśmy, jak Chińczycy gonią go do pracy przy wznoszonym nieopodal prowizorycznym obozie. Dźwigał na plecach wiadra zawieszone na dwóch końcach bambusowego drążka. Ta metoda noszenia była kolejną chińską innowacją. Przez całe popołudnie wędrował do rzeki i z powrotem ze swoimi blaszanymi cebrami i bambusowym drążkiem. Zaopatrywał w wodę chińskich żołnierzy.

Nazywaliśmy ten okres Gja-mi dong-pa ngos-su toen, “czasem, gdy Chińczycy pokazali swoje prawdziwe oblicze”. Otuchy dodawała nam tylko nadzieja, że wraz z rychłym powrotem Dalajlamy wszystko będzie tak jak dawniej. Słońce, powtarzaliśmy sobie, wyjrzy wkrótce zza chmur.

Lato 1959 roku upłynęło nam na zebraniach i wiecach, poświęconych demaskowaniu, wyznawaniu win, krytykowaniu reakcji, stawianiu czoła imperializmowi, a nawet “gorzkim wspomnieniom”. Podczas tych ostatnich musieliśmy siedzieć i słuchać opowieści byłych “niewolników” o cierpieniach zadanych im przez okrutnych “panów”.

W Panamie Chińczycy zaczęli rozdzielać ziemię. Skonfiskowali cały majątek mojej rodziny. Zakwalifikowano nas jako “bogatych posiadaczy”, nie mieliśmy więc żadnych szans. Jako synowi obszarnika, etykietę wyzyskiwacza przylepiono również mnie.

Obudzenie ducha rewolucyjnego entuzjazmu w ubogich chłopach nastręczało jednak poważne trudności. Pamiętam młodzieńca imieniem Kunczok, który mieszkał w zrujnowanej chatce i żył z najmowania się do rozmaitych prac w okolicznych wioskach. Często na przykład nosił ziarno do młyna. Kiedy Chińczycy dali mu ziemię, wpadł w rozpacz, bo nie lubił takiej pracy. Pamiętam, że ułożył piosenkę, która brzmiała mniej więcej tak: “Partia Komunistyczna jest szczodra, ale ja nie potrzebuję ziemi! Proszę, dajcie mi iść tam, gdzie chcę”.

Zebrania skończyły się w listopadzie. Myślę, że po prostu zrobiło się za zimno dla chińskich urzędników. Pewnego dnia ustawiono nas w szeregu i dano nam po kartce papieru. Tekst był w języku chińskim, więc nikt go nie rozumiał. Kazano nam nosić je zawsze przy sobie i pokazywać wszystkim urzędnikom, którzy się u nas pojawią. Po kilku miesiącach dokument ten przetłumaczył dla mnie młody Tybetańczyk z Gjance: “Imię: Palden Gjaco. Wiek: 27 lat. Klasa: syn bogatego posiadacza. Przeszłość polityczna: jeszcze nie zbadana”.

Ostatnia linijka świadczyła również o klasyfikacji. Wpisywano tu słowo cang-ma, “czysty”, którym z reguły określano osoby pochodzące z biednych rodzin i nie mające nic wspólnego z żadnymi antychińskimi wystąpieniami, bądź can-ma med-pa, “nieczysty”. Ja nie zostałem jeszcze sklasyfikowany. Jak dotąd, władze najwyraźniej nie wyrobiły sobie poglądu na temat mego politycznego rodowodu.

Chińscy urzędnicy, którzy przybyli do Panamu i Gadongu, zaczęli pakować manatki i wyjeżdżać do Gjance, zostawiając wieś samą sobie. Odchodzili tak samo anonimowi jak w dniu przyjazdu. Dla nas wszyscy byli po prostu Gja-mi, Chińczykami. Żaden się nam nie przedstawił. Kiedy zwracali się do siebie, używali tytułów, takich jak zhurzi (przewodniczący), zhuren (wiceprzewodniczący) czy shuji (sekretarz).

Nadzieje na to, że wkrótce wszystko wróci do normy, zostały szybko rozwiane. Władze w Chinach musiały uznać, że ich przedstawiciele nie byli wystarczająco skuteczni i gorliwi w likwidowaniu reakcji, wrogów partii i macierzy. Na początku 1960 roku rozpoczęła się więc kampania “wznowienia dochodzeń”, która oznaczała kolejne wiece i sesje edukacyjne. Zdawałem sobie sprawę, że jako osoba o nie ustalonej jeszcze przeszłości politycznej, będę jednym z przedmiotów nowej kampanii.

* * *

Pamiętam chińskiego oficera, który stanął na naszym dziedzińcu i patrząc na nas z pogardą, ogłosił, że mnisi nadal tęsknią za feudalną przeszłością. Musimy pogodzić się z faktem, ciągnął, że stary system feudalnego niewolnictwa został starty w proch i nie wskrzesi go ani imperialistyczna Ameryka, ani starzy bogowie. Ale to miało się okazać tylko wstępem. Zaraz bowiem zapytał, czy ktoś z nas był w Lhasie w czasie powstania. Nikt się nie odezwał. Wyraźnie zirytowany, chiński oficer uznał, że cały klasztor winny jest zbrodni popierania reakcyjnych bandytów. Zarządził rewizję we wszystkich szagach w poszukiwaniu ukrytej broni. Niczego nie znaleziono.

Odziedziczyłem szag po wuju. Gjen Rigzin Tenpa zajmował najlepszą izbę, a ja opiekowałem się nim na prośbę opata - podawałem śniadanie, sprawdzałem, czy niczego mu nie trzeba itd. Gjen z pewnością nie był absorbującym gościem. Prowadził bardzo proste życie i nie miał właściwie żadnych wymagań. Byłem mu bardzo oddany. Gjen miał obywatelstwo Indii i mógł poprosić Chińczyków o repatriację. Wielu mnichów z Ladakhu i Spiti, którzy mieszkali w Taszilhunpo i Lhasie, wyjechało już do Indii, ale Gjen postanowił zostać w Gadongu.

Z Lhasy przyjechała nowa “grupa śledcza”. Słyszeliśmy tu i ówdzie pogłoski, że członkowie zespołu, który był u nas poprzednio, zostali poddani surowej krytyce i sami uczestniczyli teraz w sesjach edukacyjnych. Nowi zachowywali się bardziej władczo i byli lepiej ubrani. Gjen i ja czekaliśmy na dziedzińcu na zakończenie rewizji naszego szagu. Rzeczy Gjena wywołały ogromne poruszenie wśród Chińczyków. Zobaczyliśmy młodego żołnierza, który podbiegł z jakimś zdjęciem do oficera. Zniknęli w pokoju, z którego wyszli po dwudziestu minutach i skierowali się prosto do nas. Ku naszemu osłupieniu, butny oficer w nienagannej niebieskiej kurtce powiedział, że są wśród nas tacy, którzy wciąż nie chcą się przyznać do popełnionych zbrodni, ukrywając swe zdradzieckie oblicze przed partią i ludem. Nie ulegało wątpliwości, że ma na myśli mnie i Gjena.

Gjen powiedział tłumaczowi, że jest obywatelem Indii i przyjechał kształcić się w Lhasie jako młody chłopiec. Dodał, że pomogłem mu przyjść z Lhasy do Gadongu i uprzejmie poprosił o repatriację do Indii. Ale zanim tłumacz zdążył to przełożyć, oficer potrząsnął Gjenowi przed twarzą wyblakłą fotografią, która przedstawiała grupę ludzi, i zażądał wyjaśnień.

Na zdjęciu stała grupa Tybetańczyków i przywódców indyjskiego ruchu niepodległościowego. W marcu 1946 roku rząd Tybetu wysłał do Indii i Chin delegacje, by złożyć aliantom gratulacje z okazji zakończenia II wojny światowej. Gjen Rigzin Tenpa, jako przedstawiciel duchowieństwa, towarzyszył wysłannikom, którzy pojechali do Indii. Zostali przyjęci przez wicekróla lorda Wavella. Ponieważ Indie odzyskiwały właśnie niepodległość, delegaci spotkali się również z przywódcami nacjonalistów. Na skonfiskowanej przez Chińczyków fotografii byli Nehru i Gandhi.

Pozwolono mi pójść do szagu z Gjenem. Spakowaliśmy jego rzeczy i księgi w małe zawiniątko. Kiedy prowadzono go do dżipa, podbiegłem, żeby się pożegnać. Powiedział tylko:

- Przez pewien czas będę w Sikkimie.

Dwaj żołnierze skierowali nań lufy karabinów, pokrzykując: zho, zho!, “ruszaj, ruszaj!”. Wsiadł do samochodu. Już go nigdy nie zobaczyłem.

Żołnierz zaprowadził mnie do małej izby, która kiedyś należała do mnicha, ale teraz prowadzono w niej tylko przesłuchania. W pomieszczeniu stały trzy stołki i zastępująca stół wysoka drewniana skrzynia. Pod jedną z jej ścian podłożono papiery, żeby nie kiwała się na krzywej kamiennej podłodze. Drzwi pilnowało dwóch wartowników.

Oficer powiedział, że nazywa się Liao. Miał suche, spękane policzki i wargi - piętno Himalajów - i szerokie szpary między zębami. Ćmił papierosa za papierosem, przypalając nowego od tlącego się jeszcze niedopałka. Gjalcen, tybetański tłumacz, siedział na kulawym stołku, czekając na rozkazy.

Liao był szorstki i sprawiał wrażenie wzburzonego. Jego głos przypominał warczenie psa.

- Długo ukrywałeś, kim naprawdę jesteś - powiedział. - Teraz masz szansę na wyznanie swoich zbrodni. Partia była wobec ciebie ogromnie wyrozumiała, lecz ty i tak postanowiłeś ukryć przed nią swoje prawdziwe oblicze. To poważna sprawa. Dopiero teraz dowiaduję się, że podniosłeś rękę na macierz i brałeś udział w powstaniu lhaskim - przerwał, żeby się zaciągnąć. - Partia będzie wyrozumiała, jeżeli się przyznasz do popełnionych błędów. Zapomni o nich.

Liao wyjął nowego papierosa i po chwili milczenia wskazał na leżącą na stole fotografię.

- O tym jednak nie możemy zapomnieć - warknął.

Chciał wiedzieć wszystko o Gjenie i naszej znajomości. Powiedziałem mu to, co wiedziałem o przeszłości Gjena. Nie było to żadną tajemnicą dla mnichów Drepungu. Liao przyjął te wieści bez entuzjazmu.

- Wiemy, że twój nauczyciel szpiegował dla rządu Indii - powiedział ze złością.

Zaprzeczyłem mówiąc, że Gjen nigdy nie interesował się polityką. Tyle że Chińczycy już zdecydowali: Gjen Rigzin Tenpa był szpiegiem.

- Musisz zeznać, że twój nauczyciel szpiegował - powtarzał Liao.

Nie ugiąłem się jednak, nie chcąc składać fałszywych zeznań. Minęło kilka godzin. Liao był coraz bardziej rozdrażniony moim uporem. Wreszcie wypowiedział zdanie, które od tej pory miało już zawsze być dla mnie poważnym ostrzeżeniem. Nie potrafiłbym zliczyć, ile razy słyszałem je potem w więzieniu. Głos Liao złagodniał nagle, a tłumacz zaczął mówić takim tonem, jakby miał zaraz zdradzić mi ważną tajemnicę.

- Znasz politykę partii? - zapytał.

- Nie - odpowiedziałem, więc Liao mi ją wyjaśnił.

Polityką partii była wyrozumiałość. Przestępstwa, do których się przyznam, pójdą w niepamięć. Jeśli jednak będę się upierać, “partia odpowie uderzeniem”. Powtórzyłem, że Gjen Rigzin Tenpa nie był szpiegiem. Liao zmrużył oczy i wysyczał, że był.

- Możesz mówić, co chcesz - odparłem.

Nim zdążyłem skończyć, Liao uderzył mnie w twarz i wywróciłem się na plecy. Wartownicy, którzy stali przy drzwiach, byli już przy mnie i wykręcili mi ręce. Kątem oka zobaczyłem, że przerażony tłumacz cofnął się o krok. Strażnicy zaczęli mnie kopać.

- Będziesz zeznawać?! - krzyknął Liao. - Będziesz?!

- Róbcie ze mną, co chcecie! - odkrzyknąłem. Wściekłość odbierała mi zmysły.

Wartownicy wykręcili mi ręce za plecami i związali je liną, której koniec przerzucili przez drewnianą belkę. Kiedy pociągnęli za sznur, wyrwali mi ramiona ze stawów. Krzyknąłem i poczułem, że oblewam się własnym moczem. Potem słyszałem tylko swój krzyk i uderzenia spadających na mnie pięści.

Po pewnym czasie rozwiązali sznur i Liao zaczął znów zadawać pytania. Kręciło mi się w głowie. Chciał wiedzieć, czy jestem już gotowy do złożenia zeznań. Wymamrotałem, że nie mam nic do dodania. Liao skinął na strażników, którzy założyli mi kajdanki i skuli nogi łańcuchem.

- Dobrze się zastanów - powiedział Liao, patrząc mi prosto w oczy.

Zaprowadzono mnie do sąsiedniej izby i zostawiono samemu sobie. Wieczorem jakiś Tybetańczyk przyniósł mi jedzenie.

- Dlaczego nie zeznajesz? - wyszeptał. - Zabiją cię, jeśli się nie przyznasz.

Przesłuchania ciągnęły się przez kilka dni. Bez końca opowiadałem tę samą historię swojej znajomości z Gjenem. Chińczycy nie interesowali się moim udziałem w powstaniu. Chcieli tylko, żebym powiedział, że Gjen był szpiegiem. Ale jak mógłbym to zrobić? W buddyzmie tybetańskim więź między mistrzem a uczniem opiera się na oddaniu i zaufaniu. Gjen był moim mistrzem. Jakże mógłbym go zdradzić, zachowując czyste sumienie? A jeśli Chińczycy nie odesłali go jeszcze do Indii? Gdyby trzymali go nadal w jakimś w więzieniu, co by się z nim stało po złożeniu przeze mnie takich zeznań? Poza tym i tak nie miałbym im co powiedzieć.

Pewnego ranka obudzono mnie bardzo wcześnie. Wartownicy zawlekli mnie do innego pomieszczenia, do którego wszedł wysoki chiński oficer w długim, wełnianym płaszczu, oznaczającym wysoką rangę. Miał on później zostać komendantem niesławnego więzienia Drapczi. Wszyscy nazywali go przewodniczącym Yin; poznawałem go po charakterystycznym dużym nosie. Towarzyszyła mu młoda dziewczyna; sądząc po delikatnym lhaskim akcencie i dwóch złotych zębach, musiała być córką jakiegoś bogatego kupca. Zamieniła jednak tradycyjną suknię na chiński uniform. Później przekonałem się, że i ona objęła kierownicze stanowisko w jednym z lhaskich więzień. Nazywała się Dolkar.

Chińczyk nosił pistolet przy pasie. Dolkar zaczęła zadawać mi pytania według tradycyjnego zestawu. Wyjęła notes, żeby sprawdzić zapisane w nim informacje na mój temat. Potwierdziłem ich prawdziwość.

- Wiemy o tobie wszystko - powiedziała.

Potem spojrzała na mnie i zapytała o sińce na mojej twarzy. Nie odpowiedziałem. Przez chwilę rozmawiała z Yinem po chińsku i poleciła wartownikowi zdjąć mi kajdanki i łańcuch.

Dolkar była znacznie bardziej pewna siebie niż większość tybetańskich tłumaczy. Wydawało mi się, że ma nawet pewien wpływ na Yina, który odzywał się bardzo rzadko. Kazała mi opowiedzieć historię mego życia od dnia, kiedy ukończyłem osiem lat. Siedzący za mną drugi oficer robił notatki. Dolkar tłumaczyła dla Yina i protokolanta. Przepytywała mnie przez kilka dni, wielokrotnie wracając do niektórych epizodów. Oficer sprawdzał każde zdanie z wcześniejszymi notatkami, szukając nieścisłości. Kiedy natrafił na coś, co wzbudzało jego podejrzenia, kazano mi wyjaśniać wszystko od początku. Oficer przekreślał coś wówczas i nanosił poprawki, każąc mi się obok tego podpisać.

Następnie władze porównały moje zeznania z relacjami innych mnichów i mieszkańców wioski. Każdy przez to przechodził. Porównywano zeznania braci, sióstr i wszystkich, którzy mieli z tobą jakikolwiek kontakt. Zbierali szczegółowe informacje o każdym z nas. I dbali o to, żebyśmy zdawali sobie sprawę z ich pieczołowitości.

- Ale twój brat mówi co innego - przerywał nagle śledczy. - Jak mogłeś o tym zapomnieć?

A wtedy się zaczynało: Czy naprawdę wszystko wiedzą? Czy brat rzeczywiście powiedział coś takiego? Ile mam im powiedzieć?

Przez dziesięć dni Dolkar i Yin byli zupełnie spokojni. Dolkar okazywała mi wręcz uprzejmość, zachowując się, jak przystało na dobrze wychowaną pannę z Lhasy. Pewnego dnia poproszono mnie o podpisanie notatek. Dolkar tłumaczyła wybrane na chybił trafił zdania, żebym miał pewność, że wszystko zostało wiernie spisane. Podpisałem notatnik i odcisnąłem kciuk na ostatniej stronie. Potem wartownik zabrał notes i gdzieś go zaniósł.

- Został nam jeszcze jeden problem - powiedział wówczas przewodniczący Yin - mianowicie twoje kontakty z indyjskim szpiegiem Rigzinem.

Atmosfera w pokoju zmieniła się nagle. Dolkar zaczęła nazywać mnie logczod-pa, reakcjonistą.

- Przecież wszystko już wam powiedziałem! - krzyknąłem.

Yin uderzył mnie w twarz. Podbiegli wartownicy i zmusili mnie do uklęknięcia i opuszczenia głowy. Yin pochylił się ku mnie i kilkakrotnie wysyczał słowo “zeznawaj”. Potem wyjął z kabury pistolet i przytknął mi lufę do skroni.

- Nic innego ci nie pozostało - wycedził. I wtedy, czując, że wolę umrzeć, niż znów przez to wszystko przechodzić, krzyknąłem:

- Zabij mnie! Zabij!

Yin sprawiał wrażenie zaskoczonego. Dolkar zerwała się na równe nogi i zaczęła mnie kopać. Wartownicy opluli mnie i związali mi ręce na plecach. A potem znów przerzucili linę przez belkę i podciągnęli mnie w górę. Musiałem stracić przytomność, bo ocknąłem się dopiero następnego dnia. Leżałem na ziemi ze skutymi rękoma i nogami. Nade mną stał Yin.

- Twoja sprawa jest bardzo poważna - powiedział. - Jeszcze z tobą nie skończyliśmy.

- Jesteś bezczelnym reakcjonistą - powiedziała Dolkar. - Gdyby to ode mnie zależało, zastrzeliłabym cię bez wahania.

Przesłuchania skończyły się wreszcie latem 1960 roku. Yin i Dolkar przestali mnie wypytywać o Gjena Rigzina Tenpę i wyprowadzono mnie na dziedziniec. Uderzyło mnie to, że mnisi wyglądali na skrajnie wycieńczonych, jak gdyby zgasł w nich jakiś płomień. Nikt się nie odzywał. Z trudem rozpoznawałem twarze starych przyjaciół. A czy oni poznawali mnie? Wszyscy nosili czuby, świeckie szaty.

Siedmiu z nas związano ręce na plecach, przywiązano do długiej liny i wyprowadzono z klasztoru. Kiedy zbliżyliśmy się do Panamu, usłyszałem stłumiony płacz. Wtedy też widziałem po raz ostatni macochę, ojca, braci i siostry. Minąłem ich ze spuszczoną głową.

Poprowadzono nas do małego klasztoru Norbukhungce, oddalonego o kilka godzin marszu od Panamu. Byłem teraz więźniem “nowego społeczeństwa”.


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)