Cering Jangzom: Nasze oddanie dla Dalajlamy

Przyjazd do Dharamsali jest słodki i ciężki niczym zanurzenie się w miodzie. Dla tybetańskiej diaspory ten zatłoczony kurort w indyjskich Himalajach pełni rolę stolicy udręczonego narodu. W cieniu gór Tybetu nasi dziadowie stworzyli dom dla tysięcy rodaków uciekających przed chińskim okupantem. Na tutejszych straganach sprzedaje się momo i laphing, mnisi i turyści okrążają świątynie, plakaty zapraszają na wykłady, demonstracje i koncerty.

No i jest tu Kundun, „Obecność”, Jego Świątobliwość Dalajlama, także uchodźca, i jego stosunkowo skromny dom. Zauważają to natychmiast nowi uciekinierzy z Tybetu, znający rezydencje innych ważnych lamów. Rano często tłoczy się tu kilkuset Tybetańczyków oczekujących na krótką audiencję – przywilej, o którym mogą tylko marzyć miliony rodaków w okupowanej ojczyźnie.

Przyszłam pod tę bramę 6 lipca, w dniu dziewięćdziesiątych urodzin Dalajlamy. Ludzie szeptali, że dziedziniec jest już pełny. Antropolożka Dała Lokjicang, która się tu wychowała, pociągnęła mnie do tylnego wejście dla specjalnych gości. Przed nim także kłębiło się kilkaset osób, liczących, że przekonają do siebie ochronę, która wpuszczała do środka samochody z indyjskimi dygnitarzami i buddyjskimi hierarchami oraz urocze mongolskie dzieci w strojach ludowych. Przepchnęła się z nimi dziarska staruszka, ale została grzecznie zawrócona. Wielu czekało od świtu, ale wszyscy byli radości, pełni energii, rozmodleni.

Stałyśmy za grupą uczniów z Tybetańskiej Wioski Dziecięcej w Gopalpurze – jednej z bezpłatnych szkół tybetańskiego rządu na wychodźstwie – z której nagle dobiegł krzyk. Dzieci wołały: „lhabaps, lhabaps”, „zstąpiło bóstwo”, a Dała wyjaśniła, że ktoś właśnie wszedł w trans.

Jedna z dziewczynek, podtrzymywana przez dwie koleżanki, zaczęła śpiewać archaiczne wersy dziwnie wysokim głosem, podnosząc ku niebu złożone dłonie. Natychmiast uchyliła się brama i wpuszczono je do środka. Kiedy o tym później rozmawiałyśmy, doszłyśmy do wniosku, że najprawdopodobniej w tym samym czasie pojawił się w świątyni Dalajlama.

Kiedy dziewczynka znalazła się za płotem, zobaczyłam ją wyraźniej. Miała najwyżej szesnaście lat. Przez chwilę wymachiwała rękami, a potem osunęła się na ziemię i straciła przytomność. Ktoś z Zachodu pomyślałby zapewne, że miała atak epilepsji, ale na jej obeznanych z mistycznymi transami rówieśnikach większe wrażenie robiła nasza ekscytacja.

Przed urodzinami „Obecności” było wiele transów, modłów i ceremonii. Wyrocznia Neczung, nazywana „państwową”, udzieliła Dalajlamie osobistej przepowiedni (na które zresztą mogą tu liczyć także malutcy; w zeszłym roku sama pytałam, gdzie powinnam się przeprowadzić). Buddyjska magia – metody komunikacji z naszym bóstwami i zasięgania ich porad – jest jednocześnie tajemnicza i przyziemna.

Dziewczynka odzyskała przytomność po kilku minutach. Sprawiała wrażenie zupełnie wyczerpanej. Chwilę później bez słowa wyjaśnienia wpuszczono nas wszystkich do środka. Tysiące osób wpatrywały na w Dalajlamę, siedzącego na podeście na ulubionym fotelu pośród ministrów indyjskiego rządu (których obecność można pewnie uznać za znak rosnącego poparcia). Na ekranie wyświetlano filmy, między innymi z życzeniami trzech byłych amerykańskich prezydentów.

Urodziny Dalajlamy przyniosły rzadki wysyp artykułów o Tybecie w światowych mediach, które straciły zainteresowanie naszym losem w latach dziewięćdziesiątych. Dużo rozmawiałyśmy o fatalistycznym tonie doniesień nawet z tej radosnej okazji. Dziewięćdziesiąte urodziny były „decydujemy starciem” Dalajlamy z chińskim rządem: „być albo nie być” narodu tybetańskiego.

W rzeczy samej jest to apokaliptyczna historia. Pekin ogłosił, że zamierza mianować następnego Dalajlamę. Trzydzieści lat temu chińska służba bezpieczeństwa uprowadziła innego inkarnowanego buddyjskiego przywódcę, Panczenlamę. Sześcioletni Gendun Czokji Nima został najmłodszym więźniem politycznym na świecie i jeśli żyje, dziś jest jednym z najdłużej osadzonych. Chiny mianowały własnego Panczena, którym Tybetańczycy gardzą, oglądając go jedynie pod przymusem.

Gdyby nie tragiczne okoliczności, byłoby to nawet śmieszne. Ateistyczna partia komunistyczna rości sobie prawo do mianowania religijnych przywódców, nie dostrzegając szaleństwa własnych działań. Najwyraźniej widzą, że Dalajlama i Tybetańczycy są ze sobą związani, ale nie potrafią zrozumieć siły i głębi tej więzi.

Po siedmiuset latach linia Dalajlamy jest fundamentem naszej tożsamości. Mamy żyjącego pośród nas świętego, ziemską emanację Czenrezika, Bodhisattwy Współczucia, którego nauki o dobroci, dialogu i niestosowaniu przemocy wskazują nam drogę przez życie. Nawet w Tybecie – gdzie posiadanie jego zdjęcia jest przestępstwem – miliony ludzi noszą w sercu obraz Obecności.

Ta więź trwa z pokolenia na pokolenie. Kiedy odchodzi Dalajlama, mnisi – kierując się medytacyjnymi wizjami, znakami i precyzyjnymi testami – wskazują jego nowe wcielenie. Zewnętrzny świat nie ma pojęcia o szczegółach tego procesu, lecz wierni niewzruszenie ufają skodyfikowanej tradycji.

Jednocześnie to sam Czternasty Dalajlama postawił pod znakiem zapytania dalsze trwanie tej instytucji. W 2011 roku postanowił „abdykować”, przekazując ostatnie prerogatywy polityczne demokratycznie wybranym przywódcom tybetańskiej administracji na wychodźstwie. Odkąd oświadczył, że to Tybetańczycy zdecydują, czy będzie następny Dalajlama, zasypano go błaganiami z kraju i ze świata, by pozostał z nami w tym i następnych żywotach.

Kiedy w przeddzień urodzin Kundun oznajmił, że linia będzie trwać – powierzając odpowiedzialność za odnalezienie inkarnacji Trustowi Gaden Phodrang, czyli własnemu Biuru – rodacy eksplodowali radością. Wyzwanie rzucone chińskiemu państwu zelektryzowało naród, mobilizując Tybetańczyków – ponad podziałami pokoleniowymi i granicami państwowymi – do dalszej walki. Obietnica powrotu w następnym życiu stała się balsamem na nasze udręczone serca.

Dla mnie i naszej społeczności walka o Tybet jest bardzo osobista. Całe pokolenia płacą za nią cenę osierocenia, bezpaństwowości, rozłąki z bliskimi i ojczyzną. To także wojna duchowa: pokoju z przemocą, współczucia z okrucieństwem, przetrwania z zagładą. Pod przewodem Obecności staramy się wyzwolić nie tylko siebie, ale także Chińczyków ze stworzonego przez nich samych więzienia.

Indie potrzebowały niemal dwóch wieków na zerwanie kajdan brytyjskiego kolonializmu. Rdzenni mieszkańcy Kanady i innych państw walczyli jeszcze dłużej. Tybetańczycy nie są sami i nie doświadczają gwałtu jako pierwsi – wydają się jednak wyjątkowi. Przewodzi nam król-filozof, który dzień w dzień oddaje własne złoto szkołom, sierocińcom, szpitalom i uchodźczym osiedlom. Nasze oddanie dla niego nie jest ślepą wiarą. W świecie skorumpowanych polityków Dalajlama pała blaskiem klejnotu humanitaryzmu.

Setki milionów Chińczyków praktykują dziś buddyzm. Miliony innych „wierzą w Buddę”. Łatwo sobie wyobrazić przyszłość, w której ci ludzie sympatyzują z Tybetańczykami, uznając ich godność i podmiotowość. W tej wizji jutra o naszą wolność wołają miliony.

Ale póki nie nadejdzie ten dzień, chińskie państwo będzie nadal nazywać Dalajlamę „wilkiem w szatach mnicha” oraz więzić, torturować i kneblować tych, którzy odmawiają podporządkowania. Partia zdaje się nie rozumieć jednej rzeczy. Im silniej uciskają Tybetańczyków, tym bardziej upewniają nas, że nie jesteśmy i nigdy nie będziemy Chińczykami. Bez względu na to, kim będzie nieszczęśnik, którego mianują swoim Dalajlamą, wszyscy odwrócimy się do niego plecami.

W tym samym czasie Chiny potęgują represje w Tybecie. Ponad milion tybetańskich dzieci internowano w ichnich szkołach. Rodzinom odbiera się czterolatków, żeby wpajać im niższość rodzimej kultury, języka i religii. Wojna o zniszczenie tybetańskiej cywilizacji za pośrednictwem naszych dzieci toczy się w klasztorach, szkołach, domach.

Pekin próbuje wymazać samo słowo Tybet, zastępując naszą ojczyznę swoim „Xizangiem”. Jak w każdej sprawie, może liczyć na ochoczych kolaborantów. W ostatnim czasie wiele francuskich muzeów dokonało tej wymiany. Pod wpływem protestów część się z tego wycofała, ale Guimet, narodowe muzeum sztuki azjatyckiej pozostaje wierne linii partii.

Sama znalazłam się w środku tej historii, kiedy francuski przekład mojej powieści Własnymi ciałami mierzymy tę ziemię został nominowany do nagrody literackiej Guimeta. Wiedziałam, że będzie nieźle, gdy na swojej stronie nazwali mnie „Chinką”. Jak zrobił się z tego skandal, skasowali wszystko, co tam o mnie napisali. Mój wydawca pisał do nich w tej sprawie, ale nie odpowiedzieli.

Tak mniej więcej wygląda tybetańska codzienność. Próbują nas wymazać, ale to niemożliwe, gdyż Tybet utrzymują przy życiu tysiące lat kultury, której piękno przenika cały świat. Nie za pośrednictwem naszych ciała, tylko idei, metafizyki, wizji.

Dharamsala opustoszała wkrótce po urodzinach Obecności. Ludzie wrócili do domów albo pojechali za Jego Świątobliwością do Ladakhu na kolejne celebracje tuż przy granicy Tybetu. Dała mówi mi, że wszystko spowiła mgła, którą zrodziły góry naszej ojczyzny, aby chronić przed słońcem swój śnieg.

Wymazywani na oczach świata, zatopieni w mgle, miodzie, niby-domu, szukamy schronienia, czekając na dzień, w którym będziemy mogli wrócić do domu.

 

6 sierpnia 2025

 

 

Cering Jangzom urodziła się w Nepalu. Mieszka w Kanadzie. W 2022 roku wydała doskonale przyjętą i nagradzaną powieść Własnymi ciałami mierzymy tę ziemię.

 

Za Globe and Mail

RACHUNEK BANKOWY

program „Niewidzialne kajdany” 73213000042001026966560001
subkonto Kliniki Stomatologicznej Bencien
46213000042001026966560002

PRZEKIERUJ 1,5% PODATKU