Oser: Musisz zmienić swoje życie

Lin Huia poznałam w Lhasie. Kipiał energią. Dowiedziałam się, że jest działaczem społecznym z Hongkongu i że od dwóch lat jeździ po świecie. Dzięki internetowym notkom i zdjęciom zaczęłam mu w tej wyprawie towarzyszyć. Niedawno powiedział mi, że tajwańskie wydawnictwo wyda zbiór jego felietonów o odpowiedzialnym podróżowaniu. Pierwotny tytuł „Ludzie w ruchu” zmieniono później na „Między nadzieją a cierpieniem”, a ja znalazłam się w gronie pisarzy, których poproszono o słowo wstępne. Traf chciał, że czytałam te artykuły na przemian z newsami z Hongkongu.

Ze wszystkich miejsc, o których opowiada Lin Hui, byłam tylko w Xinjiangu i rodzinnym Tybecie. Prawdopodobieństwo, że znajdę się kiedyś w innych, jest właściwie żadne. W każdym razie, nie w tym życiu.

Z prostej przyczyny – w przeciwieństwie do Lina nie mam paszportu, z którym mogłabym ruszyć w świat.

Czytelnik mógłby mnie teraz uznać za dysydentkę (Lin często opowiada o takich ludziach), więc spieszę wyprowadzić go z błędu. Przed kilkoma dniami słyszałam tybetańskiego biznesmena, żartującego z goryczą, że w zeszłym roku jego „chińskim snem” był paszport, a w tym – zezwolenie na pobyt w regionie granicznym. Rzecz w tym, że mamy rok Konia, w którym każdy tybetański buddysta marzy o pielgrzymce na świętą Górę Kailaś. Wymaga to jednak specjalnej przepustki, a te wydają wyłącznie chińskim turystom. I tak ichnie marzenia dla nas są tylko mrzonkami.

Lin Hui jest wstrząśnięty wszechobecnością cierpienia, na szczęście wszędzie widzi także nadzieję. Pozostaje wierny zasadom odpowiedzialnego podróżowania i stara się przyczynić do budowania społeczeństwa obywatelskiego w nadziei, że ludzie zdołają poprawić swój los, a potem zmienić cały świat. Zapiski z wyprawy zyskują w ten sposób głębszy wymiar. „Podróżowanie jest rozrywką – mówi poruszony niesprawiedliwością młodzieniec z plecakiem i aparatem – ale nie powinno się do tego sprowadzać, są bowiem sprawy ważniejsze. Podróżowanie jest piękne, daje zrozumienie, namysł, wartości, a nawet spokój. Problem tylko w tym, jak je uwypuklić, odrzucając śmietnik bezmyślnego egoizmu i szkodnictwa”.

Jako Tybetanka nie mogę nie myśleć szczególnie ciepło o sympatii, z jaką Lin opowiada o moich rodakach w kraju i na obczyźnie. Wydaje mi się, że bierze się ona ze swoistej wspólnoty doświadczeń. I nie mam tu na myśli sloganów o „przyszłości Hongkongu w teraźniejszości Tybetu”. Doskonale zapamiętałam pewną zimową noc sprzed dwóch lat – w Lhasie zrobiło się bardzo zimno, a Lin, który wyjeżdżał właśnie z Xinjiangu, opisywał swoje przeżycia i emocje, pojmując nagle i doceniając wartość hongkońskiej wolności.

Wspomniałam już, że czytałam te teksty w szczególnej sytuacji. Kiedy Lin Hui zmierzał do Argentyny, Hongkong eksplodował „ruchem parasolek”. „Zagraniczne media mówią o »rewolucji« – zanotował – ale to złe słowo. Właściwa nazwa to »ruch«, ponieważ nasz »oręż« to zwykła ochrona przed zawieruchą. Chcemy tylko równowagi i nawet jeśli niebo nad nami nie jest jasne, nie zamierzamy moknąć. »Ruch parasolek« ma w sobie łagodność, ale i stanowczość. Nie ugniemy się przed wichrem i nawałnicą!”.

Lin Hui przerwał podróż i wrócił do domu, w którym stawką było życie albo śmierć. „Oddalenie” zmieniło się nagle w „bliskość”, wymagającą „wielkiego wysiłku”, który tak często jawił mu się drogą do rozwiązania problemów w odwiedzanych krajach.

To bycie „na miejscu” – jak pisze rosyjska poetka Anna Achmatowa, „ze swoimi w strasznym czasie” – jest najważniejsze. Przyjechawszy do Lhasy w tym okropnym roku, zapisałam: „Serce mi się kraje, bo w tamtej chwili nie byłam na miejscu. »Obca«, mogłam polegać tylko na słowach i wspomnieniach tych, co byli. Choć wiem, że mogę im ufać, że wiedzą i ujawniają rzeczy, które próbowano ukryć albo zakłamać, nie mogę uwolnić się od poczucia żalu, wręcz wstydu”.

W Hongkongu wciąż dochodzi do aktów obywatelskiego „nieposłuszeństwa” i choć jestem w Lhasie, w której „stabilizacji” strzeże się wyjątkowo skrupulatnie, śledzę te wydarzenia na bieżąco. Wołanie o sprawiedliwość daje się słyszeć także w Chinach, w związku z czym w Pekinie, tak zwanym sercu i mózgu imperium, aresztowano już ponad pięćdziesiąt osób. Do mnie także pofatygowali się panowie z lhaskiego Biura Bezpieczeństwa. Zalecali milczenie, a jeden spytał nawet szyderczo: „Byliście kiedyś w Hongkongu? Coś do tego macie?”. Jasne, że chciałabym znaleźć się kiedyś w Hongkongu. Ale że zależy to od widzimisię reżimu, nie mogę się stąd ruszyć nawet na krok.

A więc tak, sytuacja w Hongkongu dotyczy nas wszystkich. I niesie przesłanie Rainera Marii Rilkego, które lubi cytować Lin: „Musisz twoje życie zmienić”. Odnosi się to także do wszystkich historii opisywanych przez Lina.

 

 

październik 2014

 

 

Za High Peaks Pure Earth

RACHUNEK BANKOWY

program „Niewidzialne kajdany” 73213000042001026966560001
subkonto Kliniki Stomatologicznej Bencien
46213000042001026966560002

PRZEKIERUJ 1,5% PODATKU