Oser: Spacer uprzywilejowanych w „słonecznym mieście”

Nie mogę wiedzieć, czy chińskie gwiazdy filmowe czytają zagraniczne gazety, które piszą o zmienianiu Tybetu w disneyland, ale nawet jeśli, zapewne nie utożsamiają się z diagnozą, że „władze dławią dziś mnichów nie chińskim wojskiem, a tłumem nachalnych turystów”. Mając o sobie bardzo dobre mniemanie, zjeżdżają tu raczej w poszukiwaniu „duchowości” albo „praktyki buddyjskiej”.

W połowie stycznia grupa celebrytów przeszła przez Lhasę na czele tłumu półtora tysiąca ludzi w „marszu słonecznego miasta”. „Z parku Lukhang, przez mokradła Lhalu i Dżokhang na plac przed Potalą. Jest moc!”. Media nie mogły się tym nacieszyć, a obsadzony w roli wodzireja aktor Chen Kun powtarzał frazesy o promowaniu „ducha radości i relaksu w każdych okolicznościach”.

Jakby wrzucili granat do tybetańskiego internetu. „Co by było, gdyby na taką przechadzkę wybrało się dziesięciu naszych? Natychmiast zakotłowałoby się od policji, tej zwykłej i specjalnej”. „Możecie sobie wyobrazić ich reakcję na marsz setki Tybetańczyków?”. „Zawodzi mnie pamięć, czy »nielegalne zgromadzenie« to już sześć osób? Zwinęliby wszystkich co do jednego i zamknęli na miesiąc. W pale się nie mieści!”. I to nie tylko dzisiaj. Już w 1998 zatrzymali pochód dwustu czy trzystu pielgrzymów, którzy chcieli, zgodnie z naszą tradycją, pokłonić się noworocznie przed stołecznymi sanktuariami.

Kiedy Chen Kun spacerował po Lhasie z innymi gwiazdkami, do naszej stolicy wybrał się tybetański reżyser Sonthar Gjal – i został przeczołgany na lotnisku jak wszyscy ziomkowie. Poskarżył się potem na Weibo na uroki bycia Tybetańczykiem, publikując zdjęcie „karty pobytowej” z Tybetańskiego Regionu Autonomicznego i hotelowego „przypominacza”. (Od lipca zeszłego roku mieszkańców „czterech tybetańskich rejonów” – w Qinghai, Sichuanie, Gansu i Yunnanie – obowiązują nowe zasady, nakazujące między innymi rejestrację w punkcie kontrolnym przed wjazdem do Lhasy i zamianę dowodu na specjalną kartę pobytu w tym mieście.) Niestety jego komentarz błyskawicznie usunięto i zdążyłam sobie zachować tylko fotkę.

Ludzie bez końca pytali, dlaczego chińskie gwiazdy korzystają w Lhasie z dobrodziejstw innego zestawu praw. To bardzo proste. Kiedy Brytyjczycy kolonizowali Indie, w najpiękniejszych zakątkach rezerwowali dla siebie całe kurorty i kluby. Ilham Tohti, aresztowany ujgurski profesor Uniwersytetu Minzu, stwierdza krótko: „mamy różne standardy dla różnych nacji i uprzywilejowaną większość”.

Spacer po „słonecznym mieście”, powiedzmy to sobie szczerze, był od początku do końca pomysłem władz. Na konferencji prasowej lhaski wicesekretarz mianował Chena „ambasadorem” i jeszcze wręczył mu khatak. Ukończywszy marsz, grupa aparatczyków ogłosiła „duchowy projekt pomocowy – moc spaceru”, jakby po drodze doznali jakiegoś wzmożenia czy iluminacji. Pewnie też starannie prześwietlili „półtora tysiąca urzędników, studentów i przedstawicieli mediów”, zanim każdy dostał „żółtą opaskę” uczestnika. Na czas przemarszu schowano gdzieś mundurowych i zatrzymano ruch drogowy, bez wątpienia mieliśmy więc do czynienia z „duchowością” o specyfice tybetańskiej.

Zastanawiam się, czy chińskie gwiazdy i ich orszak, maszerujące ulicami Lhasy niczym oddział Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, miały świadomość kontekstu i otoczenia. „Nasze domy, przyjaciele, ojczyzna, wszystko to nagle znikło”, powiedział ponad sześćdziesiąt lat temu Dalajlama…

Nic chyba nie ilustruje okrucieństwa i ironii lhaskiej współczesności tak dobrze jak „spacer po słonecznym mieście”. Chińskie czerwone gwiazdy wykorzystują Tybet i buddyzm do podrasowania własnego wizerunku, pomagając pudrować wstrętną politykę władzy, która po drugiej stronie kurtyny dusi prawdziwą praktykę religii i cały tybetański naród. Przy okazji widać tu też jak na dłoni ichnią wersję apartheidu.

 

 

21 stycznia 2014

 

 

Za High Peaks Pure Earth

RACHUNEK BANKOWY

program „Niewidzialne kajdany” 73213000042001026966560001
subkonto Kliniki Stomatologicznej Bencien
46213000042001026966560002

PRZEKIERUJ 1,5% PODATKU