Simon Leys: Płonący las. Prawa człowieka w Chinach

Co o tym wiemy w wolnych krajach Zachodu? Informacje przynoszą codzienne gazety. Jesteśmy o wszystkim informowani. Nie wiemy nic.
                                                                  Saul Bellow, Do Jerozolimy i z powrotem

Wokół kwestii praw człowieka w Chinach utworzyła się zdumiewająca koalicja „ekspertów od spraw chińskich”. Weszli do niej emerytowani kolonialiści i imperialiści, maoistyczne wyrostki z błyskiem w oku, zdolni, ambitni technokraci, zastępy bojaźliwych sinologów, którzy ciągle drżą, że nie uzyskają chińskiej wizy, a nawet liczni emigranci z Chin, chętnie grzejący się w splendorze i prestiżu Republiki Ludowej, nie dzieląc cierpień i ofiar swoich rodaków. Poglądy tego przedziwnego lobby zawrzeć można w dwóch zdaniach: po pierwsze, nie ma pewności, czy w Chinach jest problem praw człowieka („po prostu nie wiemy”) a, po drugie, nawet gdyby był, to nie jest to nasza sprawa.

Postaram się odpowiedzieć tu coraz bardziej hałaśliwym i wpływowym rzecznikom owych teorii, a właściwie przypomnieć Czytelnikowi o powszechnie dostępnych i oczywistych dowodach, które wspomniani lobbyści próbują wmiatać pod dywan. Nie będę przepraszać za banalność tego, co powiem: w pewnych okolicznościach banał staje się ostatnią oazą przyzwoitości i rozsądku.

Punktem wyjścia do każdej refleksji na temat współczesnych Chin – zwłaszcza dotyczącej praw człowieka – musi być oczywiste, choć niezbyt popularne spostrzeżenie: pekiński reżim jest systemem totalitarnym. Twierdzę, że totalitaryzm jest zjawiskiem ściśle określonym i że maoizm ma cechy zupełnie obce chińskiej tradycji politycznej, bardzo przy tym przypominając modele zagraniczne, takie jak stalinizm czy hitleryzm. „Totalitaryzm” stał się jednak pojęciem tabu dla modnych politologów, a zwłaszcza ekspertów od spraw chińskich, którzy wychodzą z siebie, by opisać i analizować Republikę Ludową, nie używając tego słowa. Nie jest to, trzeba powiedzieć, zadanie łatwe. Jak bowiem opisać biegun północny, nie posługując się słowem „lód”, albo Saharę, nie wspominając o „piasku”?

Poręcznej i powszechnie akceptowanej definicji totalitaryzmu dostarcza Leszek Kołakowski w eseju Marksistowskie korzenie stalinizmu: „Słowa totalitaryzm używam w sensie potocznym: oznacza ono system polityczny, w którym wszystkie więzi społeczne zostają całkowicie zastąpione przez struktury narzucone przez państwo, w którym wszystkie grupy i jednostki mają realizować cele określone przez państwo i będące celami tego państwa. Innymi słowy, idealny system totalitarny polega na całkowitym zniszczeniu społeczeństwa obywatelskiego, na zastąpieniu wszelkich form życia społecznego przez państwo i jego instrumenty; państwo zezwala i nakazuje wszelkie działania człowieka – ekonomiczne, intelektualne, polityczne i kulturalne (różnica między tym, co dozwolone i nakazane, stopniowo się zaciera) – tylko na tyle, na ile służy to celom państwa (które, jak już powiedzieliśmy, określa samo państwo). Każda jednostka (w tym sami władcy) traktowana jest jak własność państwa”.

Kołakowski dodaje, że tego ideału nigdy nie udało się w pełni zrealizować i że absolutnie doskonały system totalitarny zapewne nie mógłby istnieć. Uważa jednak, iż sowieci, Chińczycy i hitlerowcy byli bliscy osiągnięcia ideału: „Pewne formy życia uparcie opierają się systemowi – np. relacje rodzinne, uczuciowe i seksualne; państwo poddawało je rozmaitym naciskom, najwyraźniej jednak bez większych sukcesów (przynajmniej w państwie sowieckim, być może więcej osiągnięto w Chinach)”.

Z braku miejsca nie przytoczę tu niezliczonych przykładów, które pokazują, jak maoistowska rzeczywistość bliska jest definicji Kołakowskiego. Posłużę się tylko jedną ilustracją, wybraną spośród setek, jeśli nie tysięcy, z uwagi na jej typowość i niepodważalność. O wydarzeniu tym opowiedział nam bowiem naoczny świadek, znana i dziś już wolna pisarka Chen Jo-hsi, podczas wykładu na temat chińskiego systemu prawnego, wygłoszonego na Uniwersytecie Maryland w 1978 roku. W 1971 roku w Nankingu musiała ona uczestniczyć wraz z tysiącami innych ludzi w publicznym wiecu krytyki. Oskarżonemu zarzucono zniszczenie portretu Mao Zedonga; wydała go jego własna, dwunastoletnia córka. Na podstawie jej zeznania uznano go winnym i skazano na śmierć – jak zwykle zresztą na takich wiecach. Wyrok wykonał natychmiast, bez żadnego prawa do apelacji, pluton egzekucyjny. Dziewczynkę ogłoszono bohaterką. Publicznie wyrzekła się jakichkolwiek związków z martwym już mężczyzną; „Od dziś całym sercem i całą duszą będę dobrą córką partii”, powiedziała na koniec.

Nie było to zdarzenie wyjątkowe ani przypadkowe. Zaplanowano je i starannie odegrano dla ogromnej publiki w jednym z największych miast Chin. Podobne „epizody” towarzyszyły większości chińskich „kampanii”. Owe przykłady miały służyć celom pedagogicznym, wpisując się w politykę państwa jako jedynego, wszechwładnego organizatora wszystkich więzi społecznych i międzyludzkich. Trzeba tu podkreślić, że poczucie oburzenia, jakie musi budzić taki incydent na Zachodzie, jest niczym w porównaniu z obrzydzeniem, przerażeniem i lękiem, jakim napawa Chińczyków. Dla nich jest nie tylko po prostu nieludzki – stanowi zaprzeczenie całej chińskiej kultury, która od ponad dwóch i pół tysiąca lat widzi w synowskim posłuszeństwie cnotę kardynalną.

Inną dobrą definicję totalitaryzmu dał nam George Orwell (W hołdzie Katalonii). Jego zdaniem, system totalitarny to taki, w którym nie ma czegoś takiego, jak „prawda obiektywna” lub „nauka obiektywna”. Jest natomiast „nauka niemiecka”, będąca przeciwieństwem „nauki żydowskiej”, lub „prawda proletariatu”, demaskująca „burżuazyjne kłamstwa”. „Celem tej szkoły myślenia jest koszmarny świat, w którym przywódca lub rządząca klika kontroluje nie tylko przyszłość, ale i przeszłość. Jeśli wódz mówi, że to i to nigdy się nie wydarzyło – cóż, nigdy się nie wydarzyło. Jeżeli mówi, że dwa i dwa daje pięć, cóż, daje pięć. Ta perspektywa przeraża mnie znacznie bardziej niż bomby”.

Jak ta definicja odpowiada pekińskiej rzeczywistości? Spójrzmy na teorię maoizmu. W jednym z kluczowych dokumentów, tzw. okólniku z 16 maja, czytamy: „Slogan, wedle którego wszyscy ludzie są równi w obliczu prawdy, to slogan burżuazyjny, całkowicie ignorujący fakt, że prawda ma charakter klasowy. Wróg klasowy posługuje się tym sloganem, by chronić burżuazję, walczyć z proletariatem, marksizmem-leninizmem i myślą Mao Zedonga. W walce między proletariatem i burżuazją, między prawdą marksistowską i burżuazyjnymi kłamstwami oraz wszelkimi klasami wyzyskującymi, jeśli wschodni wiatr nie zatriumfuje nad wiatrem zachodnim, to wiatr zachodni pokona wiatr wschodni – a więc nie może być między nimi żadnej równości”.

W Le Bonheur des pierres (Paryż 1978) C. i J. Broyelle przytaczają cytat z Mein Kampf, pokazując, iż po zastąpieniu słów „Żydzi” i „antysemityzm”, którymi posługiwał się Hitler, terminami „burżuazja” i „antyhumanizm”, otrzymujemy typową ortodoksyjną maksymę maoistowską.

„Dwa i dwa daje pięć”. W chińskich mediach roi się wprost od takich propozycji. Upadek przywódców rewolucji kulturalnej i rehabilitację jej przeciwników opisuje się jako ostateczne zwycięstwo rewolucji kulturalnej. Deng Xiaoping, na przykład, był zbrodniarzem, bohaterem, znowu zbrodniarzem i znów bohaterem, Lin Biao – zdrajcą, pani Mao – agentką kuomintangu itd. Oczywiście, nie ma w tym nic nowego. Słyszeliśmy to już przed czterdziestu laty podczas procesów moskiewskich i pamiętamy, że Trocki był agentem Hitlera. Victor Serge, który doświadczył tego na własnej skórze, dobrze to zanalizował: potworność kłamstwa ma właśnie otępiać, paraliżować, miażdżyć racjonalność i zdolność krytycznego myślenia.

„Wódz kontroluje przeszłość”. W Chińskich cieniach i Rozbitych obrazach pokazywałem, jak w Chinach pisze się na nowo historię, zwracając przy tym uwagę na kłopotliwe położenie kustoszy muzeów, którzy musieli się jakoś uporać z odsuwaniem, rehabilitowaniem, ponownym potępianiem i re-rehabilitowaniem Denga. Ostre polityczne zakręty wprawiały w absolutne oszołomienie kadry niższego szczebla, nie nadążające za gwałtownymi burzami w łonie rządzącej kliki. Pewien bezradny przewodnik odpowiedział zagranicznemu gościowi, który zadawał mu kłopotliwe pytania: „Niech pan wybaczy, ale na tym etapie trudno mi odpowiedź; partia nie zdecydowała jeszcze, jaka była historia”.

W przepisywaniu historii nie ma nic ukradkowego ani potajemnego – robi się to za dnia, a czasem, na najniższym poziomie, zaprasza nawet do współpracy publiczność. Podczas któregoś z zawirowań, gdy Deng nagle znów zaczął wspinać się w górę, zdążono wydrukować gazety z „przestarzałą” wersją. Dołączono więc do nich karteczki z peanami na cześć Denga, którymi czytelnik miał własnoręcznie zalepić akapity, przedstawiające go jako łajdaka.

Najbardziej spektakularny przykład tej praktyki zapamiętali chyba wszyscy. W dzień po pogrzebie Mao każda chińska gazeta publikowała zdjęcia długiego szeregu najwyższych przywódców, biorących udział w ceremonii żałobnej. Zanim znane już wszystkim Chińczykom fotografie trafiły na łamy miesięczników, zaczęła się czystka „bandy czworga”. Opublikowano je ponownie już bez odsuniętych przywódców. Zostały po nich tylko dziwne luki, jak po wybitych zębach. Ciężka ręka cenzora, niezgrabnie retuszująca tło, efekt ten tylko spotęgowała. Ukoronowaniem cynizmu tej jawnej manipulacji było późniejsze oskarżenie pani Mao o fałszowanie oficjalnych fotografii w celach politycznych!

Incydent ze zniknięciem przywódców z owych fotografii – choć były one powszechnie dostępne – nie wywołał żadnych komentarzy na Zachodzie (z wyjątkiem wspomnianej już, niezwykłej książki Broyellesów, z której obficie tu czerpię). W końcu postępowanie Chińczyków zawsze było dziwne i nieodgadnione… Przeoczono tu tylko jedno – nam ten incydent mógł wydawać się dziwny, dla Chińczyków był jednak znacznie bardziej groteskowy i głęboko upokarzający. Nie da się go wyjaśnić chińską mentalnością – tłumaczy go tylko psychologia totalitarna.

Niezrównaną analizę psychologii totalitarnej przedstawił Bruno Bettelheim w The Informed Heart, którą słusznie okrzyknięto „podręcznikiem przetrwania w naszej epoce”. Wielki psychiatra mógł osobiście obserwować to zjawisko w Buchenwaldzie, do którego wysłali go hitlerowcy. Obóz koncentracyjny nie stanowi obrzeża świata totalitarnego – przeciwnie, jest jego najczystszą i najdoskonalszą projekcją, gdyż znikają tu wszystkie czynniki oporu wobec systemu, o których mówił Kołakowski – relacje rodzinne, uczuciowe i seksualne – całkowicie wtłaczając jednostkę w model totalitarny.

Bettelheim zwraca uwagę, że więźniów obowiązywał „zakaz zauważania czegokolwiek. Przyglądanie się temu, co dzieje się w obozie – choć absolutnie niezbędne do przetrwania – było jeszcze bardziej niebezpieczne niż rzucanie się w oczy. Często do przeżycia nie wystarczała bierna uległość – nic nie widzieć, nic nie wiedzieć – trzeba było aktywnie udawać, że nie zauważa się i nie wie o tym, o czym, zdaniem SS, należało nie wiedzieć.

Bettelheim przytacza wiele przykładów tej pozornej sprzeczności w postępowaniu esesmanów – „nie widziałeś tego, co widziałeś, ponieważ tak zdecydowaliśmy” (co stosuje się również do jawnego fałszerstwa zdjęć chińskich przywódców) – opatrując je psychologicznym komentarzem: „Wiedzieć tylko tyle, ile chce władza – to, mniej więcej, wszystkie możliwości niemowlęcia. Niezależny byt zaczyna się w chwili, gdy możemy dokonywać własnych obserwacji i wyciągać z nich stosowne wnioski. Zakazanie sobie czynienia obserwacji i zastąpienie ich obserwacjami cudzymi oznacza nie tylko rezygnację ze zdolności rozumowania, ale i postrzegania. Nie patrzeć, gdy liczy się to najbardziej, nie wiedzieć, gdy tak bardzo pragnie się wiedzieć – to zabójcze dla osobowości. (…) Rezygnując z obserwacji, reakcji i działania, rezygnuje się z własnego życia. I tego właśnie chciało SS”.

Bettelheim opisuje uderzające przykłady rozpadu osobowości, które doskonale stosują się do sytuacji w Chinach. Zachodni apologeci pekińskiego reżimu utrzymują, że skoro sami Chińczycy, a przede wszystkim ci, którzy niedawno wyjechali z ojczyzny, nie okazują gotowości do krytykowania lub wyrażania sprzeciwu (wrócimy jeszcze do tego wątpliwego założenia), to nie powinniśmy zabierać głosu w ich imieniu, wnioskując z owego milczenia, że najprawdopodobniej nie ma o czym mówić. Bettelheim powiada, że więźniowie obozów koncentracyjnych zaczynali widzieć świat oczami esesmanów, a nawet przyswajać ich wartości: „W pewnym okresie w angielskich i amerykańskich gazetach pojawiły się doniesienia o obozowych okrucieństwach. Starzy więźniowie mówili wówczas, że zagraniczne gazety nie powinny wtrącać się do niemieckich instytucji. Zionęli nienawiścią do dziennikarzy, którzy próbowali im pomóc. W 1938 roku spytałem ponad stu starych więźniów, czy uważają, że zagraniczne gazety powinny opisać to, co dzieje się w obozie. Większość uznała, że nie byłoby to pożądane. Pytałem też, czy wstąpiliby do zagranicznej armii, by walczyć z narodowym socjalizmem. Tylko dwóch odparło, że każdy, komu uda się uciec z Niemiec, powinien najlepiej jak potrafi walczyć z hitlerowcami”.

Jean Pasqualini – którego książka Więzień Mao jest najważniejszym świadectwem z chińskiego gułagu, pieczołowicie zresztą ignorowanym przez lobby rzeczników pekińskiego reżimu – zwraca uwagę na podobne zjawisko. Wyznaje, że po kilku latach w obozach pracy zaczął jeśli nie kochać system, który metodycznie niszczył jego osobowość, to przynajmniej odczuwać wdzięczność za troskę i cierpliwość, z jaką władze starały się reedukować tak bezwartościowego robaka, jak on. Orwell wykazał się proroczym geniuszem, każąc Winstonowi Smithowi zrozumieć, że kocha Wielkiego Brata, że zawsze kochał Wielkiego Brata. (…)

Czytelnik może sądzić, że odszedłem od głównego zagadnienia – zamiast mówić o prawach człowieka, rozprawiam o naturze totalitaryzmu, zakłamywaniu przeszłości i fałszowaniu rzeczywistości. W rzeczy samej wszystkie te uwagi są ściśle związane z naszym tematem. Możemy podsumować je stwierdzeniem, że totalitaryzm jest apoteozą subiektywizmu. W 1984 bunt Winstona Smitha zaczyna się od nagłego olśnienia: „Partia kazała ci odrzucić świadectwa twoich oczu i uszu. To był ich ostatni, najważniejszy rozkaz!” (Obejrzyjmy jeszcze raz sfałszowane zdjęcia chińskich przywódców z Tiananmen.) „Zamarło mu serce, gdy pomyślał o zmobilizowanej przeciwko niemu potędze (…) A mimo to rację miał on! Trzeba bronić tego, co oczywiste i prawdziwe. Truizmy są prawdziwe – należy się tego trzymać! Istnieje realny świat, jego prawa się nie zmieniają. Kamienie są twarde, woda mokra, upuszczone przedmioty spadają (…) Jeżeli to jest przesądzone, dalej idzie cała reszta”.

Obiektywizm – wiara w istnienie obiektywnej prawdy, niezależnej od arbitralnych dogmatów i ideologii – jest kamieniem węgielnym wolności intelektualnej i ludzkiej godności, a więc i największą zawadą totalitaryzmu.

Obiektywizm, będący przeciwieństwem totalitaryzmu, występuje z reguły w dwóch postaciach: praworządności i moralności. Historycznie rzecz biorąc, cywilizacja zachodnia kładła większy nacisk na praworządność, podczas gdy chińska skłaniała się bardziej ku moralności. Przeciwstawianie sobie tych dwóch pojęć, w czym specjalizują się niektórzy wielbiciele maoizmu, świadczy tylko o ich całkowitym niezrozumieniu. W tradycyjnych Chinach „moralność” (sprowadzająca się w istocie do konfucjanizmu) była najważniejszym bastionem, strzegącym przed totalitaryzmem. Zagadnienie to doskonale naświetla chiński historyk Yu Ying-shih („Antyintelektualizm w tradycyjnej polityce chińskiej”, Ming Pao, luty-marzec 1976). Twierdzi on, w ogromnym uproszczeniu, że konfucjanizm opisywał świat w kategoriach dualizmu: z jednej strony był namacalny świat zmieniającej się polityki, z drugiej zaś, abstrakcyjny świat niezmiennych zasad. Na uczonym-polityku spoczywał obowiązek służenia władcy, dopóki postępowanie i polityka cesarza pokrywały się z niezmiennymi zasadami moralności, stanowiącymi punkt odniesienia i podstawę oceny. Jeżeli te dwa światy były ze sobą w konflikcie, konfucjański uczony musiał, stwierdza stanowczo i jednoznacznie Xun Zi, „zastosować się do zasad, wymawiając posłuszeństwo Księciu”.

Dlatego też nie może być mowy o maoistowskiej praworządności i maoistowskiej moralności – te pojęcia wzajemnie się wykluczają (podobnie jak nie istnieje praworządność czy moralność stalinowska albo hitlerowska). Sam Mao potwierdzał to z całym cynizmem. Niemniej sytuacja ta stawiała w niezwykle trudnym i niebezpiecznym położeniu jego podwładnych (dokładnie tak samo, jak ludzi Stalina). Wystarczy wspomnieć o wielu starych i szanowanych przywódcach komunistycznych, których upokarzano, prześladowano, torturowano i mordowano w czasie rewolucji kulturalnej. Ci, którym cudem udało się umknąć z paszczy wyhodowanego przez nich samych potwora, poczuli nagłą potrzebę stworzenia czegoś na kształt praworządności. Ich apele, którymi dwa lata po śmierci Mao ociekały stronice Dziennika Ludowego, były żałosne, gdyż kłóciły się z naturą reżimu. Zaprowadzenie praworządności oznaczałoby koniec systemu; wtłoczona w ramy prawa, partia utraciłaby nieomylność i władzę absolutną – prawdziwe rządy prawa położyłyby kres jej ideologicznemu panowaniu. Z punktu widzenia komunistów sytuacja taka byłaby oczywiście nie do pomyślenia.

I właśnie w tym kontekście fundamentalnej – a ściślej, instytucjonalnej – nielegalności trzeba rozpatrywać kwestię praw człowieka w Chinach. Innymi słowy, w takim systemie samo pojęcie praw człowieka z definicji nie ma żadnego znaczenia. W tym sensie historyczne dokonania reżimu można uznać za bezustanną, bezlitosną wojnę rządu komunistycznego z narodem chińskim. Przywołajmy tu, jako ilustrację, tylko kilka wybranych na chybił trafił epizodów:

  • walka z kontrrewolucją, reforma rolna, kampanie „trzech” i „pięciu anty” (1949-52). Pięć milionów egzekucji (bardzo ostrożny szacunek jednego z najbardziej wyważonych i szanowanych ekspertów od współczesnej historii Chin, Jacquesa Guillermaza; por. Le Parti Communiste chinois au pouvoir, Paryż 1972, s. 33);
  • „kampania antyprawicowa” (1957). Wedle danych Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego tylko od czerwca do października „zdemaskowano i rozprawiono się ze 100 tys. kontrrewolucjonistów i złych elementów”; milicja wszczęła postępowania przeciwko 1,7 miliona obywateli, miliony zesłano na wieś na „reedukację”;
  • „rewolucja kulturalna” (1966-69). Do tej pory nie mamy dokładnych danych. Sam Pekin przyznaje, że straty były ogromne. W ostatnim wywiadzie, jakiego udzielił Edgarowi Snow, Mao Zedong powiedział, że nawet najbardziej sensacyjne doniesienia zachodnich dziennikarzy są igraszką wobec prawdziwej skali przemocy i rozlewu krwi. Trzeba zebrać dokładniejsze dane, które udostępnia się czasem na szczeblu lokalnym (90 tys. ofiar w Sichuanie, 40 tys. w Guangdongu). Faktyczna skala zbrodni zaczęła się wyłaniać podczas procesu „bandy czworga”;
  • kampaniom przeciwko Lin Biao i Konfucjuszowi (1973-75) oraz bandzie czworga (1976-78) towarzyszyły kolejne fale aresztowań i egzekucji. W końcu w 1979 roku zdławiono ruch demokratyczny. Arbitralne aresztowania i długoletnie wyroki, których podstawą były sfabrykowane zarzuty, zabrały wielu dzielnych, młodych idealistów, przekreślając wszelkie nadzieje na prawdziwą reformę systemu chińskiego komunizmu.

Polityczny i intelektualny ruch oporu w Chinach wydał niezliczonych męczenników. Pierwsze ofiary padły jeszcze przed utworzeniem Republiki Ludowej w okresie yan’ańskim. Potem kampania „stu kwiatów” i rewolucja kulturalna zdziesiątkowały elity polityczne i intelektualne Chin.

Ci słynni męczennicy nie mogą jednak przesłaniać nieprzebranych rzeszy prostych, anonimowych, masowo aresztowanych ludzi (jak po wielkiej antymaoistowskiej demonstracji na Tiananmen 5 kwietnia 1976 roku), owych tysięcy bezimiennych ofiar prześladowań w całym kraju, wtrącanych do więzień, zsyłanych na roboty, traconych za wygłoszenie opinii, która choć trochę kłóci się z oficjalną linią partii. Nikt ich nie zauważa. Nigdy nie trafiają na pierwsze strony naszych gazet. I tylko przypadkiem, tu czy tam, bardziej dociekliwy wędrowiec odnotuje ich imię, spisze tragiczną historię ze zwykłego, ulicznego obwieszczenia. Co więcej, obok dysydentów politycznych, do więzień i obozów pracy zsyła się tysiące wierzących – tylko dlatego, że chcą zachować lojalność wobec swego kościoła i swojej religii.

Chiński gułag to temat rzeka. Mamy już relacje naocznych świadków – Jeana Pasqualini (Bao Ruo-wang) i Rudolfa Chelminskiego (Prisoner of Mao, Nowy Jork 1973) czy Lai Ying (The Thirty-sixth Way, Nowy Jork 1969). Lektura owych świadectw jest świętym obowiązkiem każdego, kto deklaruje choćby przelotne zainteresowanie Chinami. Mówiłem już (Broken Images), że obozy pracy powinny być osią każdej sensownej analizy reżimu maoistowskiego. Tu powiem tylko, że każdy, kto chce zbyć machnięciem ręki kwestię gwałcenia praw człowieka w Chinach, nie poruszywszy tego tematu, jest albo pozbawiony odpowiedzialności, albo sumienia.

W 1959 roku Zhou Enlai stwierdził dalekowzrocznie, że „teraźniejszość Związku Radzieckiego jest przyszłością Chin”. W przyszłości Chiny wydadzą więc swego Sołżenicyna, który przedstawi nam pełną dokumentację maoizmu realnego, ukazując, co faktycznie oznaczał on dla milionów ludzi. Zauważmy jednak, iż najbardziej zdumiewające we wpływie Sołżenicyna na opinię publiczną na Zachodzie jest to, że przyjęliśmy jego prace jako objawienie. Oczywiście, zdumiewa skala i precyzja, z jaką skatalogował zbrodnie – w gruncie rzeczy nie powiedział nam jednak nic nowego. Wiedza o sowieckiej rzeczywistości była przecież dostępna od ponad czterdziestu lat, i to wiedza z pierwszej ręki – Borisa Souvarine, Victora Serge, Antona Ciliga i wielu, wielu innych. Praktycznie nikt o nich nie słyszał, bo nikt nie chciał słyszeć. Bo było to niewygodne. Nie w porę. We wstępie (z 1977 roku) do eseju o Stalinie, opublikowanego po raz pierwszy w roku 1935, Souvarine wspomina niewiarygodne trudności, jakich nastręczyło znalezienie zachodniego wydawcy dla tej książeczki. Elity intelektualne usiłowały zablokować publikację. „To tylko niepotrzebnie pogorszy nasze stosunki z Moskwą”. Jedynie Malraux, wątpliwy bohater lewicującej inteligencji, miał odwagę i cynizm powiedzieć wprost w prywatnej rozmowie: „Souvarine, wierzę, że ty i twoi przyjaciele macie rację. Jednak na tym etapie nie możecie liczyć na moją pomoc. Będę z wami, jak będziecie górą (Je serai avec vous quand vous serez les plus forts!)”. Ileż razy i w ilu wariantach przyszło nam słuchać tego zdania!

Jeśli idzie o Chiny, nie zliczyłbym kolegów, którzy przychodzili wyrazić prywatne poparcie i sympatię (i to byli ci najodważniejsi!), przepraszając, że nie mogą zająć takiego stanowiska publicznie: „Musi pan zrozumieć moją sytuację… moje zobowiązania zawodowe… muszę mieć otwarty kanał komunikacyjny w chińskiej ambasadzie… wkrótce jadę z misją do Pekinu…”.

Zajmijmy się teraz różnymi metodami, jakimi posługiwano się na Zachodzie, by zepchnąć na margines kwestię praw człowieka w Chinach. O pierwszej drodze ucieczki już mówiłem. „Nie wiemy tego na pewno, brakuje nam dokładnych informacji”. Prawda jest taka, że mamy do dyspozycji tyle dokumentów, książek i relacji, by dać pracę całym instytutom badawczym na długie lata. Oczywiście z czasem pojawi się jeszcze więcej materiałów. Niemniej kiedy chińscy Sołżenicyni zaczną metodycznie obnażać maoizm, każdy kto zakrzyknie „Mój Boże, gdybyśmy tylko wiedzieli!”, będzie hipokrytą i kłamcą. Znamy już zarys ogólny – nie będzie przeto żadnych objawień, ale tylko szczegóły. Najistotniejsze informacje są dostępne praktycznie od chwili powołania tego reżimu i każdy, kto choć trochę interesuje się Chinami, jest tego świadom. To prawda, że w porównaniu z sowietami dokumentów tych jest mniej. Nie znaczy to jednak (jak ma czelność twierdzić wielu specjalistów), że sytuacja w Chinach jest względnie lepsza – przeciwnie: znaczy to, że jest znacznie gorsza. Czy za czasów Stalina jakiemuś dysydentowi udało się spotkać z zachodnim dyplomatą lub przemycić na Zachód rękopisy? Ta analogia jest niestety bardzo na miejscu, gdyż Chiny zawsze deklarowały i nadal deklarują wierność pamięci Stalina i zasadom stalinizmu. Jeżeli Pekin ma o coś pretensje wobec Moskwy, to właśnie o zdradę tego dziedzictwa.

Druga linia ucieczki (najbardziej chyba obrzydliwa) polega na smutnym stwierdzeniu: „Tak, wiemy o tym. Dochodziło do wielu nieprawidłowości, które może ktoś nawet nazwać zbrodniami. Ale to już przeszłość – przeszłość, której winna jest podła banda czworga”. Tę nową nutę ciągną dziś zgodnym chórem stronnicy, piewcy i akwizytorzy maoizmu, ci komisarze od propagandy, którzy przed paru laty prawili nam, że pod oświeconymi rządami bandy czworga Chiny stają się rajem na Ziemi. Udając szok i oburzenie, opowiadają nam dziś przerażające historie. Jakbyśmy ich nie znali. A to te same fakty, o których mówimy od lat – tyle że wtedy były „antychińską propagandą” albo „kłamstwami CIA”.

Upadek bandy czworga, choć oczywiście ważny, był przecież tylko epizodem walki o władzę w łonie systemu i wcale go nie naruszył. Nie ma żadnego związku z prawami człowieka. Gwałcenie owych praw, represje polityczne i intelektualne, masowe aresztowania, doraźne egzekucje, prześladowanie dysydentów – wszystko to zaczęło się na dwadzieścia lat przed przejęciem władzy przez bandę czworga i trwa nadal po jej odsunięciu. Polityka i metody jej realizowania nie zmieniły się na jotę; co więcej, prowadzą ją ci sami ludzie – ludzie, których nie zmiażdżyły wzloty i upadki rządzących klik. Język krytyki bandy czworga i metody jej zwalczania są prostą kontynuacją języka i metod samej bandy. Nie przedstawiono żadnej krytyki ani analizy politycznej, nie postawiono najważniejszych pytań (Skąd wzięła się władza bandy czworga? Jaki reżim pozwala na przejęcie najwyższej władzy przez takich ludzi? Jakie reformy trzeba przeprowadzić, by zapobiec powtórzeniu się takiej sytuacji?). Dalekowzroczne, odważne jednostki – takie jak Wang Xizhe czy Wei Jingsheng – które ośmieliły się poruszać podobne kwestie, natychmiast uciszono i wtrącono w otchłań chińskiego gułagu.

Żałosne wysiłki reformatorów po śmierci Mao dowiodły, że maoizm jest integralną częścią reżimu. Los chińskich maoistów przypomina przejścia afrykańskich ludożerców, o których opowiada Alexandre Vialette: „W naszym kraju nie ma już kanibali, ponieważ nowe władze właśnie zjadły ostatniego”.

Trzecia droga ucieczki: „Przyznajemy: w Chinach może dochodzić do poważnych naruszeń praw człowieka. Ale pierwszym prawem jest prawo do przeżycia, do wolności od głodu. W tak trudnych warunkach, jak chińskie, naruszanie praw człowieka podyktowane jest koniecznością”.

Czy ktoś umie wyjaśnić relację przyczynową między gwałceniem praw człowieka a zdolnością do wyżywienia narodu? Można chyba oczekiwać, że po dwudziestu pięciu latach pokoju i jedności, po dwudziestu pięciu latach bez wojen domowych, wyzysku kolonialnego i agresji zewnętrznej, Republika Ludowa – czy jakikolwiek inny rząd – będzie w stanie choćby napełnić żołądki swoim obywatelom. Nie ustawiamy, jak sądzę, poprzeczki zbyt wysoko. Tak sprzyjających okoliczności – których Chiny nie zawdzięczają bynajmniej li tylko komunistom – nie było w tym kraju od ponad stu lat. Już tylko ten czynnik przekreśla wszelkie próby sensownego porównywania dokonań komunistów z poprzednimi rządami. Co więcej, do jakiego stopnia Chiny Ludowe są w stanie żywić swoich obywateli? W przemówieniu z 18 marca 1978 roku Deng Xiaoping przyznał się do zacofania i całkowitej klęski gospodarki ChRL. Po niemal trzydziestu latach rządów komunistycznych „setki milionów ludzi poświęcają cały swój czas produkowaniu żywności (…) Nadal nie udało się nam rozwiązać problemu ziarna (…) nasz przemysł jest opóźniony o dziesięć, dwadzieścia lat”.

Jeśli idzie o produkcję żywności na głowę mieszkańca, Republice Ludowej do tej pory nie udało się poprawić wyników uzyskiwanych przed ponad czterdziestu laty, pod rządami Kuomintangu! Nie było przełomu w gospodarce. Chiny nadal stoją na krawędzi przepaści. Nieurodzaj lub klęska żywiołowa wciąż może doprowadzić do głodu.

Co więcej, największe katastrofy, jakie spadły na Chiny w ostatnich dekadach, wstrzymując ich rozwój, zawdzięczamy samemu Mao i totalitarnemu charakterowi reżimu, który uniemożliwia racjonalną debatę, zdrową krytykę i realistyczną ocenę sytuacji. Wspomnijmy tylko o dwóch najbardziej znanych przykładach. „Wielki skok”, który uroił sobie Mao i narzucił całemu krajowi, doprowadził do katastrofalnego głodu (najwybitniejszy ekspert, Laszlo Ladany szacuje liczbę ofiar w latach 1959-62 na pięćdziesiąt milionów). Władze lokalne fałszowały statystyki produkcji, by przypadkiem nie narazić na szwank mitu o nieomylności najwyższego przywódcy; ukrywanie rozmiarów tragedii uniemożliwiło szybkie zastosowanie środków zaradczych, dramatycznie pogarszając sytuację. Na początku lat 50. profesor Ma Yinchu, najwybitniejszy chiński ekonomista i demograf, stwierdził, kierując się zdrowym rozsądkiem, że trzeba ograniczyć wzrost populacji i zatrzymać eksplozję demograficzną. Mao, wyznawca prymitywnych chłopskich poglądów, był jednak zdania, że „im więcej Chińczyków, tym lepiej”. Uczony trafił za kraty, a do debaty na ten temat nie wracano przez całe lata, marnując drogocenny czas. (Ma Yinchu musiał czekać na rehabilitację – innymi słowy, na śmierć Mao – przez dwadzieścia lat.)

Podobne przykłady można mnożyć w nieskończoność. W systemie totalitarnym zdrowy rozsądek zawsze przegrywa w zderzeniu z dogmatem – ogromnym kosztem dla kraju i ludzi. Szkody wywołane arbitralnymi decyzjami, którym nie towarzyszy żadna konstruktywna debata czy krytyka, niemal nieuchronnie przewyższają ewentualne korzyści z monolitycznej dyscypliny systemu. Totalitaryzm nie jest drastycznym lekarstwem, którego aplikowanie można usprawiedliwiać krytyczną sytuacją – przeciwnie, wydaje się ekstrawaganckim luksusem, na jaki nie może pozwolić sobie żaden ubogi kraj.

Czwarta linia ucieczki to liczne warianty na jeden temat: „Chiny są inne”.

Wariant pierwszy brzmi tak: „Prawa człowieka są wytworem Zachodu i jako takie nie mają zastosowania w kontekście Chin”. Logika tej myśli, aczkolwiek rzadko wyraża się ją z podobną otwartością, sprowadza się do stwierdzenia: „Prawa człowieka to jeden z tych luksusów, które przysługują tylko bogatemu, rozwiniętemu Zachodowi. Jak można rozciągać takie przywileje na egzotycznych aborygenów czy choćby zakładać, że będą oni nimi zainteresowani?”. Sformułujmy to więc jeszcze prościej: „Prawa człowieka nie przysługują Chińczykom, bo Chińczycy nie są ludźmi”. Słysząc podobną tezę, z reguły nie fatygujemy się nawet jej obalaniem. I słusznie. Niemniej przypomnę tu, że prawa człowieka nie są pojęciem nowym we współczesnej historii Chin. Niemal sto lat temu jeden z najwybitniejszych myślicieli i reformatorów Kang Youwei (1858-1927) uczynił z nich fundament swojej myśli politycznej. W latach pierwszej Republiki ruch praw człowieka był wyrazem protestu przeciwko „białemu terrorowi” kuomintangu. W 1932 roku powołano słynną Chińską Ligę Praw Obywatelskich, do której przystąpiła intelektualna elita epoki z Cai Yuanpei, Song Qinglingiem i Lu Xunem na czele. Miała ona swoich męczenników – na przykład zamordowanego w 1933 roku Yang Quana. Niemniej historia praw człowieka w Chinach jest dyscypliną akademicką. Problem, palący problem, stanowi sytuacja obecna. Cudzoziemcy, którzy pozwalają sobie twierdzić, że „Chińczycy nie są zainteresowani prawami człowieka”, muszą być ślepi i głusi. Wystarczy wsłuchać się w ich krzyk ze Ściany Demokracji. Był tak głośny, że usłyszały go nawet oficjalne media.

Wariant drugi: „Musimy uznać prawo Chin do odmienności”. Aż prosi się o logiczną wędrówkę tym tropem. Gdyby Hitler nie wpadł na pomysł najechania sąsiednich państw i zadowolił się wyrzynaniem „własnych” Żydów, ktoś pewnie by orzekł: „Mordowanie Żydów musi być niemieckim obyczajem. Nie powinniśmy go oceniać, lecz skłonić głowę przed prawem Niemców do odmienności”.

Wariant trzeci: „W Chinach zawsze panowały despotyczne reżimy, nie ma więc szczególnych powodów, by oburzać się akurat na ten”. Takie rozumowanie jest fałszywe po dwakroć. Po pierwsze, tradycyjne rządy chińskie były znacznie mniej despotyczne niż maoizm. Po drugie, nawet gdyby było inaczej, nawet gdyby ich tyrania dorównywała maoizmowi czy wręcz biła go na głowę – pytam, co z tego? Właściwie nie ma tu o czym dyskutować – od kiedy to stare zbrodnie usprawiedliwiają nowe? Wróćmy zatem do argumentu pierwszego. W dobie największej świetności cywilizacji chińskiej, w czasach Tangów czy Północnych Songów, polityczne wyrafinowanie i oświecenie władzy nie miały sobie równych na całym świecie. Aż do czasów współczesnych. Bywały też okresy gorsze. Niektóre dynastie (Qing lub Ming) próbowały nawet budować coś na kształt totalitaryzmu. Niemniej uniemożliwiały to problemy techniczne – prawdziwy totalitaryzm musiał poczekać na wsparcie dwudziestowiecznych wynalazków. Politycy dynastii Ming byli okrutni i budzili grozę, niemniej na stosunkowo małą skalę. Dotyczyło to tylko ludzi, którzy angażowali się w politykę, lub mieli bezpośredni kontakt z organami rządu. W połowie XVI wieku w administracji państwowej pracowało dziesięć, piętnaście tysięcy urzędników cywilnych; populacja Chin liczyła wówczas 150 milionów. Urzędnicy ci mieszkali niemal wyłącznie w miastach, a większość ludności – na wsi. Ogromne odległości i brak komunikacji strzegły autonomii lwiej części wiejskich społeczności. Jedynym administracyjnym wtrętem w życie wieśniaka były podatki. Płacąc je, kupowano sobie praktycznie wolność od rządu. Przytłaczająca większość Chińczyków mogła przejść przez życie, nie widząc na oczy nawet jednego przedstawiciela dworu cesarskiego. Bezprawie ostatniej dynastii, Qing, która władała Chinami przez niemal trzy stulecia, było niczym w porównaniu z rządami maoistów. Autorytarni Qingowie mieli kodeks karny, który mówił wyraźnie, jaki urzędnik może dokonać aresztowania, jakie zbrodnie karze się śmiercią itd. Chiny Ludowe przez trzydzieści lat funkcjonowały natomiast w prawnej próżni, która sprawiła – jak czytamy dziś w chińskich gazetach – że lokalni kacykowie kierowali się wyłącznie swoim widzimisię i zakładali prywatne więzienia, gdzie z upodobaniem torturowali i mordowali swoich przeciwników politycznych.

Wariant czwarty: „Poszanowanie jednostki jest specyficzną cechą Zachodu”. „W Chinach – cytuję tu znanego amerykańskiego biurokratę – zupełnie naturalnie akceptuje się starą konfucjańską tradycję, podporządkowującą wolność jednostki zobowiązaniom zbiorowym”. Innymi słowy, chińscy dysydenci, którzy trafiają do więzień albo idą pod topór za głoszenie politycznych „herezji”, oraz miliony ludzi, których popędzono do obozów pracy lub uznano za wrogów klasowych (etykietka, przypomnijmy, dziedziczna), raz na zawsze skazując (wraz z potomstwem) na status podklasy – są z pewnością, jako dobrzy Chińczycy, miłujący tradycję „podporządkowującą wolność jednostki zobowiązaniom zbiorowym”, zachwyceni swoim losem. A jeśli nie czują się szczęśliwi – jak sto tysięcy demonstrantów, którzy ośmielili się okazać partii swój gniew 5 kwietnia 1976 roku w Pekinie, lub tłumy zbierające się dwa lata później wokół „Ściany Demokracji” – to znaczy, że muszą być antychińscy, a więc nie zasługują na naszą uwagę!

We wszystkich tych wariantach kluczowym pojęciem jest „odmienność”. Czy przyczyną znacznie w końcu większej sympatii Zachodu dla rosyjskich dysydentów są ich europejskie rysy? Czyżby Chińczycy byli „inni”? Kiedy sympatycy maoizmu podnoszą podobne argumenty, trudno nie słyszeć w nich starej, rasistowskiej nuty kolonializmu. Wtedy też mówiło się w Europie o „odmienności” Chińczyków, tyle że usprawiedliwiano w ten sposób wyzysk „tubylców”. Chińczyk był inny nawet fizjologicznie: nie czuł głodu i zimna, jak przedstawiciele Zachodu, można go było spokojnie kopać i głodzić. Mrowiem żółtych kulisów przejmowali się tylko naiwni, mimozowaci sentymentaliści. Większość argumentów na rzecz przymknięcia oka na prawa człowieka w Chinach wyrasta z tej samej mentalności.

Oczywiście, istnieją różnice kulturowe – to tautologia, gdyż „różnica” jest istotą kultury. Jeśli jednak wywodzi się z nich argumenty, mające świadczyć o tym, że prawa człowieka przysługują tylko niektórym narodom, zaprzecza się uniwersalnemu, powszechnemu charakterowi ludzkiej natury. A taka postawa oznacza przyzwolenie na koszmarne, ale i logiczne rozumowanie, które – jak mogliśmy się przekonać w naszym stuleciu – wiedzie prosto do barbarzyństwa komór gazowych.

Esej ten opublikowano po raz pierwszy w 1978 roku. Odnosił się przede wszystkim do doświadczeń i wrażeń z epoki maoistowskiej. Czy stracił na aktualności? Często wypowiadałem się sceptycznie na temat zdolności systemu komunistycznego do modyfikowania swojej natury. Mam nadzieję, że ewolucja polityczna dowiedzie, iż byłem w błędzie. Niczego bardziej nie pragnę. Obawiam się jednak, że pesymizm większości Chińczyków jest najzupełniej uzasadniony. Czego możemy spodziewać się po reżimie, który na każdym kroku powtarza, że dochowa wierności przewodniej „myśli Mao Zedonga”?

Simon Leys (właściwie Pierre Ryckmans; 1935-2014) był wybitnym belgijskim sinologiem, pisarzem, tłumaczem, historykiem sztuki i krytykiem literackim.

RACHUNEK BANKOWY

program „Niewidzialne kajdany” 73213000042001026966560001
subkonto Kliniki Stomatologicznej Bencien
46213000042001026966560002

PRZEKIERUJ 1,5% PODATKU