Teksty. Z perspektywy świata

wersja do druku

Share

W Lhasie

***

 

Wczoraj zrobiło się gorąco i żołnierze pilnujący stacji benzynowej rozstawili sobie wielki parasol. Dziś odwrotnie: zimno, pochmurno, popaduje nawet śnieg, gdy kłębiące się nad górami fronty burzowe wędrują ku dolinie. Równie zmienne jak stołeczna pogoda są też nowe zasady gry. Jednego dnia można pójść niemal wszędzie, następnego zawróci cię wojskowy patrol. Na początku zeszłego tygodnia wydawało się, że wszystko wraca do normy. Mniej było patroli, blokad i żołnierzy, którzy sprawiali wrażenie bardziej rozluźnionych. Kilka dnia temu na Pekińskiej znów zobaczyłem jednak konwój ciężarówek. Na ulicach roiło się od patroli i trudno było dostrzec zwykłego przechodnia. Zrobiło się bardzo nieprzyjemnie - funkcjonariusze, którzy normalnie wyglądają na zwykłych wyrostków, zaczęli nagle budzić strach.

 

Trudno opisać dzisiejszą Lhasę, bo widzi się tylko wycinek sytuacji. Z okien samochodu miasto może wyglądać zwyczajnie - z wyjątkiem położonej na wschód od Potali tybetańskiej starówki. Tam każdą uliczką i każdym skrzyżowanie niepodzielnie władają żołnierze, skrzętnie legitymujący każdego przechodnia. Nawet po najbardziej zapyziałych zaułkach kręci się co najmniej czterech mundurowych z tarczami, pałkami, hełmami i choćby jednym bagnetem na karabinie. Na ważniejszych skrzyżowaniach jest ich znacznie więcej, ale i tak często trzeba stać w kolejce do wylegitymowania. Hanami się prawie nie interesują, ale Tybetańczycy z Tromsikhangu i Barkhoru muszą mieć specjalne zaświadczenia policyjne, żeby poruszać się w pobliżu własnych domów.

 

Plac przed Dżokhangiem, najświętszym sanktuarium Tybetu, przed którym zawsze kłębił się tłum pielgrzymów, gapiów i przechodniów, jest teraz zupełnie pusty. Dbają o to dwaj funkcjonariusze w niebieskich uniformach. Na wypadek gdyby ktoś się przemknął, dalej czuwają, pojawiający się jak duchy, żołnierze w zielonych. Deptak wokół Dżokhangu jest równie wyludniony. Wstęp tylko dla zameldowanych. Znikli okrążający świątynię pielgrzymi, ucichł zgiełk przekupek, czasem tylko widzi się dzieci, które próbują grać w piłkę i normalnie żyć na wymarłych ulicach za zbrojnym kordonem.

 

Na Pekińskiej i ulicy Sera rozpoczęto roboty drogowe. Usuwają nawierzchnię ze smolistymi plamami po spalonych 14 marca samochodach. Brukują na nowo chodniki, z których demonstranci wyrywali kamienie do wybijania sklepowych okien. Wciąż widać wiele spalonych i zniszczonych budynków. Na samej Pekińskiej jest ich co najmniej szesnaście - w tym Bank of China i jubiler. Robotnicy kręcą się też przy części starych, tradycyjnych domów.

 

Nieuważny obserwator może nie dostrzec obecności wojska. Jeśli jednak wejść do któregokolwiek hotelu, zajrzeć przez okno, skręcić na dziedziniec - wszędzie pełno ciężarówek, namiotów, mundurów i musztr. Zajęli każdy wolny skrawek miasta. Kryją się w pustych budynkach i na ich tyłach, nawet na placu za Szpitalem Ludowym.

 

Widok pustych herbaciarni i wciąż zamkniętych sklepów uprzytamnia, jak przerażeni są mieszkańcy Lhasy. Niemal nikt nie zatrzyma się i nie zagadnie znajomego, bo podejrzane jest każde „zgromadzenie". Wiele osób po prostu nie wychodzi z domów, bo boją się, że zostaną aresztowani bez żadnego powodu. Jeśli już ktoś odważy się otworzyć do ciebie usta, słyszysz bliźniaczo podobne, dramatyczne, przerażające historie, po których śnią się koszmary. Nie ma jednak żadnych dowodów, trudno więc dotrzeć z tym do mediów. Po 14 marca wszędzie było wojsko - i wszechobecne kamery przemysłowe - więc ludzie bali się fotografować czołgi przed Dżokhangiem i gdzie indziej. Wszystkie trupy natychmiast zabrali żołnierze (nawet jeśli zdołano zanieść zwłoki do domów, „konfiskowali" je później podczas nocnych nalotów), więc nie można udowodnić śmierci syna, brata, przyjaciela. Cóż, zwyczajnie zaginęli. Z ust do ust przekazuje się tylko nerwowe pogłoski o liczbie zabitych i aresztowanych.

 

Wczoraj rozmawiałem z człowiekiem, który w imieniu własnym i swoich bliskich poprosił mnie o przekazanie światu prawdy, aby Tybetańczycy uzyskali wreszcie jakąś pomoc i mogli przestać się bać. Ryzykował zatrzymanie i tortury w więzieniu, ale był tak zdesperowany, że wydawał się o to nie dbać. Muszę chronić jego, bliskich mu ludzi - i siebie - więc nie powiem, gdzie się spotkaliśmy, ile ma lat, czym się zajmuje itd.

 

Oto co mi powiedział: „Czternastego po południu dowiedzieliśmy się o demonstracji przed świątynią Ramocze. Potem zobaczyliśmy cztery osoby wlokące zabitego przed Dżokhangiem i wtedy zaczęliśmy się bać. Z reguły rząd używa gazu łzawiącego albo armatek wodnych - a oni do demonstrantów strzelali. Natychmiast uciekliśmy do domu.

 

Wieczorem żona poszła odebrać dziecko ze szkoły. Na ulicy było już wojsko. Strzelali do naszych, którzy przyszli po dzieci. Jedną kobietę trafili w nogę; mężczyzna dostał w głowę lub szyję i zginął na miejscu. Jego brat poszedł później do szpitala po zwłoki, ale nie chcieli mu ich wydać. Wpadł w furię i zagroził, że podpali siebie i szpital, jeśli nie oddadzą mu brata. W końcu ustąpili, ale po kilku godzinach w ich domu pojawiło się wojsko i zabrało zwłoki.

 

Od czternastego trzeba trzech różnych zezwoleń (policji, szpitala i sądu) na zaniesienie zwłok na pole pogrzebowe. Jeśli czegoś brakuje, wojsko zawraca żałobników z trupem do domu, co w naszej kulturze uchodzi za złowróżbny znak. Robią to, żeby odebrać krewnym zwłoki zabitych, uniemożliwiając w ten sposób ich fotografowanie i przekazywanie dowodów za granicę. Rzecz w tym, że wszystkie biura były wtedy zamknięte, nikt więc nie mógł pożegnać swoich zmarłych, jak każe nasza tradycja.

 

Czternastego, piętnastego i szesnastego po północy wojsko prowadziło rewizje we wszystkich domach w naszym kwartale. Szukali portretów Dalajlamy, zabierali każdego, kto nie miał dokumentów. Mieli ze sobą zdjęcia uczestników demonstracji, uważnie się nam przyglądali. Do mojego domu weszło może pięćdziesięciu uzbrojonych funkcjonariuszy. Przetrząsnęli każdy kąt. Przez trzy dni wychodziliśmy tylko do ubikacji. Jedliśmy wyłącznie campę, bo nie było nic innego. Ludzie, którym skończył się gaz, nie mogli nawet zagotować wody. Zamknęli naszą bramę i postawili przed nią wartowników. Katowali każdego, kto próbował wyjść. Po trzech dniach wszyscy zatrudnieni przez państwo zostali wezwani do pracy, ale ludzie bez oficjalnych zaświadczeń dalej byli uwięzieni w domach. Sam znam siedem osób aresztowanych w takich okolicznościach. I jedną zastrzeloną.

 

Kiedy do Lhasy przywieźli zagranicznych dziennikarzy - bodaj między dwudziestym siódmym a dwudziestym dziewiątym marca - z ulic nagle znikło wojsko. Przebrali się w mundury drogówki, stróży, cywilne ubrania, poukrywali w budynkach i zaułkach, gdzie nie mogli ich zobaczyć korespondenci. Dali nam swobodnie chodzić po ulicach, nikt nie legitymował. Kiedy dziennikarzom pozwolono na spacer, poprzebierani funkcjonariusze szli za nimi jak cienie, odpowiadając na pytania i fotografując każdego przechodnia, z którym rozmawiali. Chcieliśmy powiedzieć prawdę o tym, co dzieje się za przygotowaną dla nich fasadą, ale nie mieliśmy żadnych szans, nie skazując się tym samym na więzienie. Nie posiadaliśmy się z radości na wieść, że odważyli się na to mnisi z Dżokhangu.

 

W sanktuarium na dziennikarzy czekali wyłącznie emerytowani funkcjonariusze, którym kazano stawić się w świątyni. Na co dzień w ogóle nie wolno im odwiedzać klasztorów. Tego dnia większość urzędników dostała wolne. Kazano ich chodzić po Barkhorze i w okolicach Potali - najlepiej z całymi rodzinami - żeby cudzoziemcy mogli podziwiać lhaską »wolność«.

 

Kiedy dziennikarze wyjechali, na ulice natychmiast wróciło wojsko. Dwa dni później dowiedzieliśmy się o aresztowaniu dzielnych mnichów z Dżokhangu.

 

Między siedemnastym a dwudziestym kwietnia wywieźli w nieznanym kierunku większość mnichów klasztoru Sera. Normalnie jest ich trzystu, teraz zostało tylko kilku do pilnowania kaplic. Przyjechali po nich o północy, jakieś piętnaście, dwadzieścia ciężarówek. To pewna wiadomość - z samego klasztoru i sąsiedztwa. Nie mamy pewności, co dzieje się w Sera i Gandenie, dwóch największych stołecznych świątyniach, ale słyszeliśmy, że i tam aresztowali i wywieźli z Lhasy większość duchownych.

 

W innych klasztorach również dokonano masowych aresztowań. Mnisi i mniszki, którzy zostali, są uwięzieni w świątyniach. Myślimy, że rząd robi to ze strachu przed nowymi protestami w czasie sztafety olimpijskiej. Zabierają wszystkich, niezależnie od tego, czy uczestniczyli w jakichkolwiek demonstracjach. Zostają tylko stróże, kierowcy i pracownicy tego typu.

 

Na ulicach właściwie nie widuje się już duchownych. Za duże ryzyko. W lokalnej telewizji powiedzieli, że policja płaci dwadzieścia tysięcy yuanów za informację o każdej podejrzanej osobie. Tak naprawdę dają tylko dwa tysiące, ale ludzie i tak dzwonią na widok mnicha lub mniszki.

 

Do końca zeszłego tygodnia Lhasę musieli opuścić wszyscy Tybetańczycy (z wyjątkiem nauczycieli i uczniów szkół państwowych) bez stołecznego meldunku. Przychodzi po nich policja i wyrzuca z miasta. W czasie sztafety olimpijskiej będą tu tylko zameldowani i Chińczycy. Podobne zasady obowiązywały kilka lat temu w czasie obchodów pięćdziesiątej rocznicy pokojowego wyzwolenia.

 

Sytuacja w więzieniach jest tragiczna. Brakuje jedzenia, wody, koców. Więźniowie śpią na podłogach, często dostają tylko kubek wody na dzień. Chorują, słabną i umierają - za kratami albo wkrótce po zwolnieniu. Strasznie ich biją. Zwłaszcza w nerki i wątrobę. Potem umierają powoli z powodu obrażeń wewnętrznych. Wiemy o tym od trzech znajomych, którzy właśnie wyszli.

 

Boimy się o przyjaciół i krewnych, których zabrali. Chcemy, musimy im pomóc, ale nie wiemy, co robić. Dlatego musimy o wszystkim opowiedzieć cudzoziemcom, żeby pomógł nam świat.

 

W Lhasie panuje bardzo napięta atmosfera. Nie da się funkcjonować bez dowodu, a na Barkhorze i Tromsikhangu potrzebne jest jeszcze dodatkowe zezwolenie. Każde zbiegowisko lub sprzeczka kończy się aresztowaniem.

W szkołach i biurach każą pisać o czternastym marca i znieważać Jego Świątobliwość Dalajlamę. Wolno o nim mówić tylko »Dalaj«. Jeśli napisze się inaczej, trzeba zaczynać od nowa. Moje dziecko napisało już trzy takie wypracowania.

 

Jesteśmy przerażeni i boimy się o więźniów. Po demonstracjach widziałem na naszych ulicach takie same pojazdy, jak na zdjęciach z wojny w Iraku. Myślałem, że używa się ich tylko na wojnie. Prezenter lokalnych wiadomości powiedział, że wojsko doskonale się spisało. Cieszył się, że nabrali wojennych doświadczeń i nauczyli strzelać do ludzi.

 

Teraz szykują się do sztafety olimpijskiej: ozdabiają Potalę i Dżokhang".

 

Bardzo podobne historie słyszałem od ludzi, którzy nie mogą znać tego człowieka. Nie wierzę, żeby w najbliższym czasie chiński rząd wpuścił tu cudzoziemców, a Tybetańczycy chcą przekazać światu swoją wersję wydarzeń i opowiedzieć, co ich spotyka. Wiedzą, że potrzebują pomocy, więc zamknięcie regionu dla turystów jest środkiem prewencyjnym i elementem represji.

 

To, co wydarzyło się i nadal dzieje w Lhasie, jest smutne i przerażające. Nigdy przedtem nie słyszałem mnichów, mówiących o różnych metodach więziennych tortur i wojskowym uzbrojeniu. Nigdy też nie widziałem Tybetańczyków zdesperowanych do tego stopnia, żeby robić rzeczy, które, co doskonale wiedzą, będą ich kosztować życie albo wieloletni wyrok.

 

Majowe święto i sztafeta budzą lęk przed kolejnymi aresztowaniami i zamknięciem tybetańskich kwartałów miasta, ludzie gromadzą więc żywność.

 

Na posterunkach co chwila dochodzi do awantur. Przepuszczają ojca i zawracają jego córeczkę, ponieważ nie ma dokumentów (bo jest na to za mała).

 

Ale w Lhasie wciąż mieszkają też odwaga i dobro. Wczoraj widziałem chłopczyka, może dwuletniego, który wydał mi się uosobieniem tybetańskiego ducha. Chyba dopiero co nauczył się chodzić. Był z babcią i pieskiem. Stali przed tymi w niebieskim, którzy blokują dostęp do Dżokhangu. Chłopczyk wszedł na plac - na trzy kroki - i zaczął składać pokłony przed odległą świątynią. Staruszka, najwyraźniej zbyt niedołężna na złożenie pokłonu, tylko się modliła. Kiedy chłopczyk wstał, spojrzał na strażników, babcię i ruszył ku świątyni. Żołnierze zbaranieli. Po dziesięciu metrach chłopczyk przystanął, pokłonił się raz jeszcze i zawrócił. Podszedł do strażnika i podał mu rękę na pożegnanie. Trudno o lepszą ilustrację: Tybetańczycy pragną tylko wolności religijnej i prawa do zachowania własnej kultury. Mają dość pisania wypracowań o „Dalaju", reedukacji patriotycznej i tego wszystkiego, co czyni ich życie nieznośnym.

 

 

Lhasa, 27 kwietnia 2008

 

 

Anonimowa relacja z Lhasy


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)