Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

wersja do druku

Share

Tybet i Chiny: Przeszłość w teraźniejszości

Cering Szakja

 

W styczniu 2009 roku Chiny ustanowiły nowe święto dla Tybetu, „Dzień wyzwolenia niewolników" upamiętniający wydarzenia z 1959 roku: zajęcie Lhasy przez wojska chińskie i zdobycie bezpośredniej kontroli nad krajem po zdławieniu tybetańskiego powstania przeciw obcym rządom.

 

Decyzję - odpowiedź na masowe protesty, które przetoczyły się przez Płaskowyż Tybetański w marcu i kwietniu 2008 roku - starannie opakowano, by udawała wyraz szczerych uczuć Tybetańczyków. Ogłosili ją tybetańscy członkowie stałego komitetu regionalnego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych w Lhasie, organu uosabiającego chińską obietnicę autonomii, lecz nieodmiennie pełniącego rolę pasa transmisyjnego dyrektyw Komunistycznej Partii Chin, a nie tuby poglądów ludności lokalnej.

 

Inicjatywa taka rzeczywiście mogła wyjść od jednej grupy Tybetańczyków - wysokich aparatczyków, na których w zeszłym roku spadła fala wewnątrzpartyjnej krytyki, ponieważ nie potrafili zagwarantować lojalności i uległości populacji tybetańskiej. Samo w sobie ukazuje to charakter przypadającego 28 marca Dnia wyzwolenia niewolników: w reżimie autorytarnym fiasko klientystycznej administracji czyni przedstawienie jedną z nielicznych opcji. Rządy tej maści są więc rozkochane w perfekcyjnie wyreżyserowanych publicznych spektaklach, podczas których ludzie dają ceremonialny wyraz swemu zadowoleniu.

 

Zjawisko to najbardziej rzuca się w oczy w Korei Północnej, niemniej i tam, i gdzie indziej lokalna logika ceremonii może znacznie odbiegać od zamierzonego, zewnętrznego przekazu. Kiedy koreański uchodźca powiedział mi, że lubił uczestniczyć w takich spektaklach, pomyślałem, że mógł doceniać ich walory artystyczne. Przyczyna była jednak bardziej przyziemna: uczestników karmiono przed próbą generalną i samym występem.

 

Dla urzędników tybetańskich najważniejszym przesłaniem Dnia wyzwolenia będzie masowa manifestacja podporządkowania przywódcom z Pekinu. Wyreżyserowany spektakl - podczas którego byli „niewolnicy" będą ze łzami wyliczać minione cierpienia, a tłumy kolorowo ubranych tubylców tańczyć synchronicznie przed trybuną honorową - potwierdzi oficjalną wersję wydarzeń z 1959 roku i zaświadczy o obecnym zadowoleniu Tybetańczyków. W ten sposób urzędnicy wykażą się i zachowają stołki, a rodacy pomogą im dalej zarabiać na życie. Opisując los Afrykanów pod kolonialnymi, europejskimi rządami, Joseph Conrad zauważył, że poddany uczy się delektować „najwyższym zaufaniem" swego pana.

 

Przetrwać

 

Przykładów nie musimy szukać tak daleko. Chiny znalazły się w podobnym położeniu podczas japońskiej okupacji, kiedy kolaboranci - tacy jak Wan Jinwei, znany dziś większości Chińczyków jako hanjian, „zdrajca Hanów" - byli zmuszani do wykonywania rozkazów i podporządkowywania rodaków nowym władcom. W kontaktach z nie-Chińczykami partia potrzebuje dziś takich samych pośredników, by zyskać pozór przyzwolenia ludności lokalnej. Ponoć regularnie organizuje się zebrania, podczas których oddelegowani aparatczycy z Pekinu godzinami to chwalą, to strofują swoich akwizytorów.

 

Tybetańczycy nie oskarżają tych ludzi o zdradę - raczej szydzą, nazywając ich go nji pa, „dwugłowymi", ponieważ jednym muszą mówić jedno, a drugim drugie. Przywódcom lokalnym przypisuje się też czasem wielką zręczność, ponieważ wielu zachowuje stołki znacznie dłużej niż ich chińscy koledzy. Po czystce lewaków w 1979 roku przy władzy nie utrzymał się żaden inny lider z czasów rewolucji kulturalnej. Ich trwanie ma jednak wymiar instrumentalny - w regionach „mniejszościowych" partia po prostu nie może się bez nich obyć.

 

Meandry kultury

 

Owa długowieczność ma również wymiar komiczny, zwłaszcza w sferze kultury. Partia prowadzi na przykład wykaz gwiazd tybetańskiej estrady, które zasłużyły się patriotyczną twórczością. Lista jest stała: niezmiennie otwiera ją rządowa diwa Ceten Dolma, „ukochana" piosenkarka Tybetu od lat pięćdziesiątych, która zaszczyca swoją obecnością każdy wiec polityczny, choć większość ludzi nie może jej słuchać. Powód jest prosty. Partię oczarowała symbolika życiorysu, bajkowej epopei małej niewolnicy zawdzięczającej wolność Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, a sławę głosowi: wymarzone uzasadnienie walki klasowej i namacalny dowód tubylczej wdzięczności wobec państwa.

 

Kłopot z rozbuchanymi manifestacjami lojalności takimi jak Dzień wyzwolenia niewolników polega na niemożności kontrolowania ich lokalnych interpretacji. Kiedy dorastałem w Lhasie, na ekrany kin wszedł Nongnu, „Niewolnik" Li Juna. Film opowiada tragiczną historię tytułowego Dziampy, którego rodziców zabija okrutny obszarnik, a z sieroty czyni wierzchowca swej pociechy - do czasu, rzecz jasna, wkroczenia na scenę żołnierzy AL-W. To wiekopomne dzieło, mające zmobilizować Tybetańczyków do walki z klasowym wyzyskiem, wciąż uchodzi w Chinach za wstrząsający obraz systemu społecznego dawnego Tybetu. Oglądane w Lhasie, budziło jednak zupełnie inne emocje. Wielu ludzi widziało wcześniej reżysera i jego ekipę oraz znało aktorów, którzy działali pod dyktando i nie mogli poprawić żadnego z licznych błędów scenariusza.

 

Nie wpłynęło to na emocjonalny odbiór filmu. Podczas projekcji wszyscy mieli płakać - i płakali. W tamtych czasach suche policzki mogły równać się oskarżeniu o sprzyjanie feudalnym panom. Matka i jej koleżanki smarowały sobie powieki tygrysią maścią, która gwarantowanie wyciskała z oczu łzy.

 

W słynnej scenie Dziampa, którego głód zmusił do kradzieży z ołtarza ofiarnego ciasta, zostaje pobity przez mnichów. W owym czasie dla mieszkańców Lhasy był to nie tyle przykład niesprawiedliwości klasowej, co karmicznej odpłaty za świętokradztwo. Wszyscy nazywali film Dziampa Torma Kuma, „Dziampa złodziej ofiar", i do dziś mało kto posługuje się w Tybecie oficjalnym tytułem. Istnieje niebezpieczeństwo, że po opadnięciu kurtyny Dzień wyzwolenia niewolników może podzielić ten los w zbiorowej pamięci Tybetańczyków.

 

Praca na swoim

 

Pekin nie potrafił ustanowić w Tybecie dobrej administracji ani mianować tam urzędników słyszących ludzi, a jego głównym celem pozostaje „walka na śmierć i życie" z „separatyzmem" i „kliką Dalaja". Lokalni urzędnicy muszą recytować odpowiednie slogany i manifestować zapał. Uczynienie z tego jedynego kryterium oceny, przetrwania i awansu uniemożliwia wypracowanie sensownej polityki.

 

Od czasu antyprawicowej kampanii z lat pięćdziesiątych, a we wschodnim Tybecie jeszcze wcześniej, konsekwentnie usuwa się urzędników lokalnych, którzy mogliby doprowadzić do autentycznego porozumienia między oboma narodami. To również typowa cecha administracji kolonialnych, dla których legitymacja do sprawowania władzy wyrasta z publicznego podżyrowania przez miejscowych pośredników oraz masowych spektakli tubylczego podporządkowania. Sednem jest tu brak rodzimej siły sprawczej, choć nieodmiennie przedstawia się to dokładnie odwrotnie: autochtoni wyglądają jakoby obcego modelu nowoczesności niczym kania dżdżu.

 

Najlepszym dowodem na to jest fakt, że kluczowym priorytetem politycznych kalkulacji władz chińskich stało się przekonanie „rodzimej" widowni, a nie poddanych z okupowanego kraju. Akt władania - oraz obrastające go zrytualizowane manifestacje siły, ceremonie i symbole - muszą zostać uzasadnione i wytłumaczone kluczowym graczom na własnym podwórku.

 

Mechanizm tego procesu wydaje się zupełnie jasny. Chińskie gazety często piszą o wystawach (w kraju i za granicą), ukazujących mroczną stronę Tybetu z czasów przed pojawieniem się tam Hanów w latach pięćdziesiątych. Zasada jest prosta: zacytować Chińczyka porażonego przedstawionymi dowodami (a nie Tybetańczyka, który mógłby potwierdzić ich autentyczność).

 

„Poczułem barbarzyństwo i ciemność dawnego Tybetu oraz lepiej zrozumiałem, jak zacofany system łączenia religii z polityką uniemożliwiał tam rozwój i postęp", powiedział organowi partii Chińczyk, zwiedzający wystawę w Pekinie zorganizowaną w czasie apogeum zeszłorocznych protestów. Potrzeba przekonania stołecznego audytorium o zaletach misji świadczy zapewne o niepewności i niepokoju, którymi podszyty jest proces kolonizacji.

 

Propaganda tego rodzaju wywołuje jednak również skutki uboczne. W marcu 2008 roku telewizja państwowa na okrągło pokazywała zdjęcia Tybetańczyków atakujących w Lhasie niewinnych chińskich przechodniów oraz informowała o ofiarach w ludziach, wywołując wściekłość Chińczyków w kraju i za granicą, niemniej poparcie dla rządu i brutalnej rozprawy z demonstrantami jednocześnie podsyciło i usprawiedliwiło nienawiść etniczną, oddalając od siebie Chińczyków i Tybetańczyków oraz przekreślając dekady retoryki narodowej jedności i społecznej harmonii. Kolejna szczelina rozwarła się między agresywnie nacjonalistycznymi a liberalnymi obywatelami Chin. Grupa wybitnych intelektualistów wystosowała petycję, w której krytykowali reakcję rządu na protesty i jednostronną propagandę. „Władze nie mają ochoty się do tego przyznać, ale (...) geneza jest prosta: problem (...) został stworzony przez rządzącą Komunistyczną Partię Chin", napisał Zhang Boshu z wydziału filozofii Chińskiej Akademii Nauk Społecznych w Pekinie.

 

Próby scementowania konsensusu własnej publiczności komplikuje przedstawianie niepokojów w Tybecie jako wspólnego dzieła sił zewnętrznych: Dalajlamy, CIA, CNN, Zachodu jako takiego i innych instytucji. Ten unik - stosowany przez różne administracje na całym świecie - pomaga rządowi unikać odpowiedzi na pytania o jego politykę, ale i podsuwa kolejny (znów, znany na pamięć) stereotyp, odbierając tubylcom zdolność rozumowania oraz przypisując im wrodzoną dzikość. Widzów nie zachęca się do zadania sobie pytania, dlaczego ludzie ci reagują tak, a nie inaczej.

 

Chińczyków traktowano kiedyś dokładnie w ten sam sposób. Zachodnie mocarstwa przedstawiały powstanie bokserów (które można uznać za pierwszy zryw w Chinach przeciwko imperializmowi) jako okrutny ruch pogańskiej tłuszczy. Artykuły o Hanach witających policyjne patrole na lhaskich ulicach są kalką doniesień zachodnich gazet o Europejczykach w Pekinie Anno Domini 1901: „Przywrócono porządek, życie wraca do normalności".

 

Porządek i normalność, ale dla kogo? Mieszkańcy Lhasy żyją dziś pod nieustannym nadzorem. Ich domy są przeszukiwane, każda nagrana czy ściągnięta piosenka badana pod kątem zawartości ideologicznej. Wszyscy urzędnicy muszą uczestniczyć w niezliczonych zebraniach i wiecach oraz deklarować wierność partii i macierzy. Nikt nie zastanawia się jednak nad kwestią najważniejszą: dlaczego synowie i córki „wyzwolonych niewolników" buntują się przeciwko swemu „zbawcy"? Jedyna dopuszczalna odpowiedź brzmi: z powodu podżegania obcych sił i wrodzonej dzikości.

 

Naturalizacja przemocy

 

Dyskurs Dnia wyzwolenia ukazuje, jak rząd Chin postrzega Tybetańczyków. Odmieniając przez wszystkie przypadki „pańszczyznę" i „niewolników" (choć, przyznajmy, w czasie przeszłym) Chiny redukują Tybetańczyków do roli prymitywów, wymagających pokierowania ich życiem.

 

Jiang Dasan, emerytowany pilot AL-W, który w latach pięćdziesiątych stacjonował we wschodnim Tybecie, mówi to wyraźnie na swoim blogu, opisując pewien incydent. Kiedy chińscy generałowie zorientowali się, że nie zjednają miejscowych „edukacją", zaprosili tybetańskich przywódców na pokazowe bombardowanie. Siła ognia, powiada Jiang, sprawiła, iż autochtoni „naprawdę uwierzyli, że AL-W jest »niebiańską armią«". Jedni mdleli z wrażenia, inni sikali ze strachu w spodnie, a cała reszta wykrzykiwała: „Niech żyje partia komunistyczna! Niech żyje przewodniczący Mao!". Podobne opisy emocjonalnych, pozbawionych zdolności rozumowania prostaczków, padających na kolana przed techno-cudami białego człowieka, znajdziemy w zachodniej literaturze kolonialnej.

 

Wiele podobnych elementów zawierają chińskie relacje z protestów, które przetoczyły się przez Tybet w marcu i kwietniu 2008 roku. Podczas najbardziej dramatycznego, 14 marca w Lhasie, zginęło wiele osób (oficjalnie osiemnaście) - w tym dwanaście w ruinach spalonych sklepów. Nie wiadomo, czy podpalacze mieli świadomość, że w środku są ludzie i że nie mogą uciec.

 

„Lhaski incydent" żywo przypominał ataki na imigrantów, do których dochodzi na całym świecie - zbrodnie wywłaszczonej miejskiej biedoty, będące świadectwem fiaska polityki władz lokalnych. Nie da się go porównać z doskonale zaplanowanymi, poprzedzonymi importem broni i stosowną przygrywką propagandową czystkami etnicznymi w Bośni w 1992 roku czy późniejszym o dziesięć lat pogromem w Gudżaracie, gdzie hinduscy fanatycy mordowali muzułmanów. Relacje w chińskich mediach przypominały jednak amerykańskie po zamachach 11 września za sprawą, jak powiada Paul Gilroy, „imperialnej topografii, która wartościuje śmierć na podstawie miejsca zgonu i cech charakterystycznych zwłok".

 

Oficjalne media krajowe i zagraniczne bez przerwy mówiły o śmierci chińskich sprzedawców, słowem nie wspominając o Tybetańczykach, którzy zginęli w tych samych pożarach (lub później, z ręki służb bezpieczeństwa). Ta cisza jest symptomatyczna. Jak w każdej walce bezsilnych, przeżycia i głosy Tybetańczyków w Chinach są uznawane za nieważne. Jeśli w ogóle zostają odnotowane, uchodzą za konsekwencję sił trzecich - obcych wpływów, katastrof naturalnych albo czynników etnicznych.

 

Taka perspektywa dobrze służy potrzebom chińskiego rządu - i pomaga podsycać nacjonalizm. Po obu stronach. W czasie kryzysu w 2008 roku Chińczycy gremialnie odpowiedzieli na apel rządu o obronę macierzy przed Zachodem. W rezultacie reakcją na każdy protest w sprawie Tybetu czy praw człowieka był kontrprotest. Nie koniec na tym. Studiująca w Stanach Zjednoczonych Chinka, która publicznie wyciągnęła rękę do Tybetańczyków, została zaatakowana przez rodaków i rządowe media, a Tybetańczyk, który w amerykańskiej telewizji próbował w sposób wyważony naświetlić różne aspekty skomplikowanej sytuacji, nie demonizując przy tym Chińczyków jako oprawców, naraził się na nacjonalistyczny gniew pobratymców. W obu przypadkach ofiarą ziejących złością napastników padły również rodziny „zdrajców". Innymi słowy, uprzedzenia, ślepy nacjonalizm i okrutny język przekraczają różnice polityczne.

 

Dysproporcja sił sprawia jednak, że chiński opis Tybetańczyków może razić znacznie skuteczniej, docierając do większości obywateli i kształtując ich postawy. Zeszłoroczne wydarzenia utrwaliły stereotypowy obraz prymitywnych, „niewdzięcznych", skorych do przemocy tubylców. Nawet wielu młodych Chińczyków i tych, którzy uciekli z kraju po masakrze 4 czerwca 1989 roku, poparło politykę rządu, potępiając tybetańskich „rabusiów" i „chuliganów" (warto zauważyć, że dokładnie tak samo opisywano demonstrantów z Tiananmen).


Luohuo, „zacofanie" Tybetańczyków jest sztandarowym składnikiem chińskiej propagandy, która ukształtowała popularny stereotyp Tybetu. Wizerunek ten, podkreślmy, został jednak usystematyzowany dopiero po podboju w 1959 roku w ramach procesu przeobrażania nowych poddanych w barbarzyńców czekających na dar cywilizacji, podczas gdy wcześniej, przez całe wieki, Chińczycy przyznawali się do pilnego czerpania od Tybetańczyków - zwłaszcza w sferze filozofii i religii.

 

Pół wieku chińskiej mission civilisatrice zaszczepiło w Tybetańczykach, jak ujmuje to antropolog społeczny Steven Harrell, „tożsamość stygmatyzowaną". W związku z tym muszą dziś sławić w mowie i piśmie łaskawego władcę i opatrywać niemal każdy publikowany tekst stosowną inwokacją. Ludzie przyzwyczajają się do przypisanych ról społecznych, przyswajają stojącą za nimi logikę i pieczętujące je nierówne relacje, które z czasem zdają się naturalne i niezbędne.

 

Wielu Tybetańczyków - wzorem innych kolonizowanych narodów - zaczęło na przykład wierzyć, bo słyszy się to na każdym kroku, że są „z natury" mniej pracowici od Chińczyków. Pogłębia to tylko szok władców, gdy ci potulni, gnuśni i naiwni tubylcy zaczynają protestować - jak gdyby nagle ryba odszczeknęła się ichtiologowi.

 

Granice ekonomii

 

Tybetańskie protesty są rezultatem paradoksu współczesnych Chin, których rząd chce, by obywatele pasywnie przyjmowali odgórny program modernizacji, i przedstawia Tybetańczyków jako wdzięcznych tubylców. Ulubione „harmonijne społeczeństwo" Hu Jintao jest po prostu wołaniem o bierność obywateli. Dramatyczne zmiany zachodzące w Tybecie - między innymi za sprawą gigantycznych projektów infrastrukturalnych - uchodzą za znamiona nowoczesności, ale ludzie nie godzą się na nie, ponieważ nie mają wpływu na proces przeobrażania ich życia.

 

Główny dyskurs współczesnych Chin - choć dziś brzmi nieco mniej pewnie z powodu odczuwalnej recesji - dotyczy paradygmatu rozwoju gospodarczego, którego kluczowymi elementami są wzrost, wydajność, produktywność i konsumpcja.

 

Komfort materialny, rzecz jasna, jest ważny dla każdego społeczeństwa, ale, jak zauważa Vincent Tucker, „bez kultury, która w istocie sprowadza się do kontroli nad własnym losem i zdolności nazywania zjawisk zgodnie z doświadczeniem, rozwój jest wyłącznie globalnym procesem inżynierii społecznej, zapewniającym silniejszym gospodarczo i militarnie kontrolę, dominację i zdolność kształtowania życia innych dla swoich celów".

 

Dokładnie tak wygląda sytuacja w Tybecie. Narzucenie paradygmatu gospodarczego wywołało opór Tybetańczyków, którzy domagają się prawa głosu w tym procesie i uznania własnej godności. Póki tego nie uzyskają, będą gotowi wyjść na ulice. Państwo chińskie z całą swą potęgą zdoła kontrolować kraj, ale będzie mu coraz trudniej mierzyć się z ludzkim niezadowoleniem. Usuwanie zdjęć Dalajlamy i delegalizowanie piosenek nie wymażą powodów, dla których Tybetańczycy czczą te portrety.

 

Rząd Chin odpowiada na protesty w sposób, który upodobał sobie partyjny beton: połączeniem nacjonalistycznej gorączki, postaw kolonialnych i brutalnej siły, stawiając na kontrolę i jak najszybszy rozwój. W ten sposób nie tylko nie zmniejszy się niechęci Tybetańczyków, lecz jedynie zwiększy ich wyobcowanie.

 

Obchody Dnia wyzwolenia niewolników są klasycznym przykładem charakteru chińskich rządów w Tybecie. Póki nie będzie się słuchać głosu rdzennych mieszkańców i nie zrozumie ich wspomnień, póki nie uwzględni się ich punktu widzenia i języka oraz nie zacznie się szukać rozwiązania uwzględniającego przekazanie w dół części władzy, jakikolwiek przełom wydaje się niemożliwy.

 

 

 

marzec 2009

 

 

Cering Szakja jest najbardziej znanym wykształconym na Zachodzie historykiem tybetańskim, autorem pionierskiej monografii „The Dragon in the Land of Snows. A History of Modern Tibet Since 1947".

 

 


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)