Teksty. Z perspektywy Chińczyków

wersja do druku

Share

Rozwiązanie problemu Tybetu

Zhang Boshu

 

Od marca Tybet i igrzyska stały się jedną kwestią, przykuwającą uwagę całego świata. Nasi krótkowzroczni politycy cieszą się sukcesem żałosnej kampanii podsycania nacjonalizmu. Próbują w ten sposób wykorzystać „opinię publiczną" do odparcia krytyki społeczności międzynarodowej, zacieśniając jednocześnie kontrolę w Tybecie, żeby dotrwać jakoś do zakończenia olimpiady. Nie zdają sobie sprawy, że problem Tybetu ciąży już na przyszłości całych Chin. Jego rozwiązanie wymagać będzie odwagi i wielkiej mądrości, a dziecinne intrygi (patrz wyżej) mogą pogrążyć i Tybet, i Chiny.

 

Problem Tybetu jest przede wszystkim kwestią praw człowieka. Władze nie mają ochoty się do tego przyznać, ale ja chcę to powiedzieć z całą mocą. Geneza jest prosta: problem, który prześladuje przywódców, został stworzony przez rządzącą Komunistyczną Partię Chin.

 

Nie musimy grzebać się w zamierzchłej historii. Kwestia równości czy też nierówności stosunków między rządem Tybetu a Pekinem od czasów dynastii Yuan po epokę Qingów ma charakter akademicki. Te kontrowersje są dla nas bez znaczenia. Liczy się to, że od 1912 roku Tybet był de facto niepodległy do chwili zawarcia „Siedemnastopunktowej ugody w sprawie pokojowego wyzwolenia" przez rząd lokalny i rząd centralny w Pekinie. Jej postanowienia były umiarkowane i konstruktywne. Uznawała Tybet za część Chin, ale też honorowała jego system oraz władzę Dalajlamy. Niewątpliwie jest pierwszym modelem rozwiązania „jeden kraj, dwa systemy".

 

W 1954 roku dziewiętnastoletni Dalajlama i szesnastoletni Panczenlama przyjechali do Pekinu jako specjalni goście Mao Zedonga na pierwsze posiedzenie Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych. Jeden został wiceprzewodniczącym OZPL, drugi wiceprzewodniczącym Ogólnochińskiej Ludowej Politycznej Konferencji Konsultatywnej. Wydawało się, że Tybet czeka świetlana przyszłość, ale już rok później zaczęły się problemy wraz z przyspieszeniem utopijnej maoistowskiej transformacji socjalistycznej. Fala idąca z Chin właściwych dotarła do Changdu (tyb. Czamdo) oraz tybetańskich regionów prowincji Sichuan, Yunnan, Qinghai i Gansu, których nie obejmowały postanowienia Siedemnastopunktowej ugody. Lokalni partyjni radykałowie próbowali przeprowadzić jednocześnie „reformę demokratyczną" i „socjalistyczną transformację", by osiągnąć „wielki postęp jednym krokiem". Nie mieli litości dla „właścicieli niewolników" i ich „agentów", konfiskowali ziemie i majątek klasztorów, narzucali kolektywizację, deptali uczucia religijne, zmuszali arystokratów, lamów i mnichów do „zreformowania myślenia".

 

Rozsierdzili tym prostych Tybetańczyków, którzy zaczęli stawiać opór. W latach 1956-58 przerodził się on w zażartą walkę zbrojną na coraz większą skalę. Każdego zabitego zastępował nowy ochotnik, lecz wkrótce zostali oni rozbici kampaniami Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Dziesiątki tysięcy mieszkańców tybetańskich prowincji Kham i Amdo przekroczyły rzekę Jinsha (Jangcy, tyb. Driczu), uciekając do centralnej części kraju i przynosząc zarzewie lhaskiej „rebelii" w 1959 roku. Bez tych wydarzeń mogłoby do niej w ogóle nie dojść.

 

Wiemy, co było potem. Zwycięskie „stłumienie rebelii" w Lhasie dało rządowi centralnemu pełną kontrolę nad wszystkimi ziemiami tybetańskimi. Tybet właściwy też zaczął błyskawicznie maszerować ku „socjalizmowi". Moje pokolenie wychowywało się w takt pieśni „Czerwone słońce wstaje nad ośnieżonymi górami" i na okrągło oglądało „Niewolników". Naprawdę wierzyliśmy wtedy, że pod przywództwem partii komunistycznej „niewolnicy zostali wyzwoleni" i wiodą szczęśliwe życie. Dopiero przeczytawszy wiele materiałów historycznych, zrozumiałem, że w tej propagandzie roiło się od kłamstw.

 

Komunistyczna dyktatura, arogancja i ignorancja przywódców oraz prowadzona przez nich skrajnie lewacka polityka przyniosły niewyobrażalną katastrofę tybetańskim duchownym i świeckim. W 1962 roku Panczenlama, wyniesiony do rangi „przywódcy państwowego", przekazał premierowi Zhou Enlaiowi list. Pisał w nim o głębokim smutku, jaki budzą w nim cierpienia Tybetańczyków, które widzi na własne oczy i o których słyszy. Panczenlama w żadnym razie nie był wrogiem partii - po prostu lojalnie i szczerze informował ją o sytuacji w terenie, więc jego „Petycję siedemdziesięciu tysięcy znaków" uznać trzeba za wierny opis ówczesnego położenia Tybetańczyków. Oddajmy mu zatem głos.

 

„W większości regionów kadrom jest wszystko jedno, czy kampania [walki klasowej] została odpowiednio zaplanowana i przeprowadzona. Zależy im tylko na spektaklu, który wprawi ludzi w przerażenie. Nie zastanawiają się, czy atakują właściwe osoby. Idzie o jak największą skalę i wyrobienie norm liczbowych". Wrogów wybierano więc na chybił trafił, często pośród niewinnych. „Wiele ofiar nie zrobiło nic złego ani nie popełniło poważnych błędów. Wymyśla się więc i rozdyma fałszywe, niestworzone oskarżenia, stawiając prawdę na głowie". W ten sposób zmuszono wielu Bogu ducha winnych ludzi do ucieczki za granicę, choć wcale nie mieli takiego zamiaru. Ci, którzy zostali, przeżywali koszmar.

 

„Z powodu pięciu »niezdrowych tendencji« [KPCh poddała krytyce kampanię wielkiego skoku za: przesadny egalitaryzm, nagminne zawyżanie statystyk, sprzeczne polecenia, nadmiar nakazów oraz przywileje specjalne], ścisłej kontroli i zbyt niskich przydziałów w regionach wiejskich zaczęło brakować ziarna. Niektóre gospodarstwa nie miały go w ogóle. Ludzie umierali nawet z głodu. Tybet mógł być niegdyś ciemnym, barbarzyńskim, feudalnym krajem, ale nigdy nie brakowało w nim ziarna, tym bardziej że po zaszczepieniu buddyzmu wszyscy, bogaci i ubodzy, mieli w zwyczaju wspierać biedaków jałmużną. Żebracy świetnie dawali sobie radę; coś takiego jak śmierć głodowa było po prostu nie do pomyślenia".

 

„Dyktatura" kosztowała życie wielu więźniów. Po „stłumieniu rebelii" ich odsetek w społeczności tybetańskiej sięgnął niesłychanych kilkunastu procent. W 1959 roku przewodniczący Mao orzekł, że z uwagi na małą populację regionu nie należy tam zabijać ludzi - no, najwyżej garstkę. Stało się jednak zupełnie inaczej. Z wyjątkiem grupki traktowanych lepiej arystokratów większość więźniów odbywała kary w koszmarnych warunkach. Strażnicy nie dbali o ich zdrowie i życie. Na porządku dziennym były zniewagi i okrutne bicie. Skazanych ustawicznie przewożono z miejsc zimnych tam, gdzie było gorąco, żeby nie mogli się zaadoptować. Nie mieli ciepłych ubrań ani materacy, w cieknących celach hulał wiatr. Choć brakowało żywności, o świcie musieli stawać do wycieńczającej pracy. Pozbawieni jakiejkolwiek opieki medycznej, błyskawicznie tracili zdrowie, często także życie.

 

„Priorytetem kampanii »wykorzeniania przesądów« - pisze Panczenlama - była walka z religią. Niszczono wizerunki buddów, buddyjskie księgi i stupy. We wszystkich świątyniach i klasztorach ogłoszono kampanię »studiów« i »mobilizacji«. Mnichów i mniszki spędzano w jedno miejsce, zmuszano do studiowania materiałów propagandowych dzień i noc oraz krytykowania siebie nawzajem w duchu walki klasowej. Ludzi, którzy otwarcie przyznawali się do wiary religijnej, piętnowano jako »elementy zabobonne« lub »wrogów rewolucji« i atakowano bez powodu. W niektórych regionach ustawiano naprzeciw siebie szeregi lamów oraz mniszek, zmuszając ich do zawierania »małżeństw«. W Tybecie [centralnym] było ponad 2500 świątyń, »reformę demokratyczną« przetrwało ledwie 70. Mieliśmy 110 tysięcy mnichów i mniszek, 10 tysięcy uciekło za granicę. Po »reformie« zostało siedem tysięcy. Celowo raniono uczucia religijne, używając na przykład ksiąg i malowideł buddyjskich do produkcji kompostu czy butów. Nie było po temu żadnego powodu. Dopuszczano się rzeczy, które nie przyszłyby do głowy nawet szaleńcowi, trudno się więc dziwić, że całe społeczeństwo tybetańskie przeżyło głęboki szok. Ludzie nie wiedzieli, co myśleć, pogrążając się w otchłani rozpaczy i łez. »Nasz kraj pogrążył się w mroku«, powtarzali, co wedle nauk buddyjskich oznacza miejsce bez religii".

 

Kiedy czytam te słowa, krwawi mi serce, a twarz płonie ze wstydu.

 

Podobnie przedstawiała się sytuacja w Chinach właściwych, ale w Tybecie było gorzej - skrajniej i na większą skalę. Niezależnie od tego, jak szczytne ideały mogły przyświecać autorom socjalistycznej transformacji Tybetu na ich modłę, szokujące rezultaty tego procesu są po prostu zbrodniami, wyrastającymi z ignorancji, arogancji, szału i gwałtu.

 

W tych okolicznościach sto tysięcy uciekinierów w Indiach zaczęło apelować do świata o pomoc w przywróceniu praw człowieka w Tybecie, czyniąc go symbolicznym problemem międzynarodowym. Cóż w tym dziwnego? Co więcej, trwała zimna wojna, więc Tybet wpleciono w rozgrywkę, której stawką były narodowe interesy Chin, Sowietów, Indii, Stanów Zjednoczonych i innych państw.

 

Amerykańska Centralna Agencja Wywiadowcza faktycznie udzielała tybetańskiej diasporze finansowego i technicznego wsparcia. W ten sposób USA probowały powstrzymać „rozprzestrzenianie się komunizmu". Chińczycy mogą oczywiście przeklinać cholernych Amerykanów za spiskowanie i „dzielenie Chin", gdyby jednak partia komunistyczna nie zrobiła w Tybecie tylu głupich rzeczy i nie zmusiła Tybetańczyków do ucieczki za granicę, państwa trzecie nie miałyby żadnych argumentów ani pretekstu do wtrącania się w cudze sprawy. Proszę zwrócić uwagę, że nie wspomniałem nawet o rewolucji kulturalnej, bezprecedensowym „eksperymencie społecznym", który był jeszcze bardziej czerwony, lewacki, ekstremalny i okrutny, ma się rozumieć, przysporzył więc Tybetańczykom znacznie większych cierpień. Nie będę tu o tym mówił.

 

Bądźmy obiektywni - pośród przywódców Komunistycznej Partii Chin nigdy nie brakowało ludzi światłych, którzy często i gęsto przeciwstawiali się lewackim metodom w Tybecie. Uwarunkowania historyczne sprawiły, że osiągnęli, ile osiągnęli.

 

Xi Zhongxun z północno-zachodnich Chin był w latach sześćdziesiątych wicepremierem i sekretarzem generalnym Rady Państwa; odpowiadał między innymi za kontakty z Panczenlamą. Przedstawił rządowi szczegółowy raport na temat cytowanej przez nas „Petycji", za co oskarżono go o „brak reakcji i przestawanie z Panczenem". Odsunięto go na dziesiątym plenum ósmego zjazdu KPCh - za słynne „zaatakowanie partii powieścią" i za Panczenlamę.

 

Kolejną ofiarą czystki był Li Weihan, stary komunista, który od 1947 roku stał na czele Departamentu Frontu Jedności. W kwietniu 1962 roku rozpoczęła się w Pekinie konferencja poświęcona mniejszościom, podczas której wielu przywódców religijnych ostro krytykowało politykę partii. Li Weihan zachował spokój i szczerze wyznał, że cieszą go te głosy. Jednego z przemawiających lamów, Gesze Szeraba Gjaco, nazwał nawet „otwartym człowiekiem o szerokich horyzontach i sercu czystym jak lustro" oraz „symbol patriotyzmu w sferze zagadnień religijnych mniejszości narodowych". Został za to później ostro skrytykowany przez Mao, który oskarżył Front Jedności o „zaniedbywanie walki klasowej i kapitulanctwo".

 

Po zakończeniu rewolucji kulturalnej w Tybecie „zaniedbano" jednak znacznie więcej spraw. Polityka państwa, relacje między Hanami a Tybetańczykami, warunki życiowe - wszystko to wymagało naprawy. W maju 1980 roku nowy sekretarz partii Hu Yaobang i Wan Li przeprowadzili wizytację w Lhasie. Na pokładzie samolotu Hu powiedział korespondentowi agencji Xinhua: „W polityce wobec mniejszości narodowych zawsze prawdy szukać trzeba w faktach oraz dostosowywać metody do warunków lokalnych, aby szanować autonomię i prawo Tybetańczyków do kierowania własnymi sprawami. To sedno wszystkich problemów w regionie". Podczas spotkania z kadrami Tybetańskiego Regionu Autonomicznego 29 maja Hu przedstawił raport, podkreślając, że rozwój Tybetu musi rozwiązać „sześć ważnych kwestii".

 

Po pierwsze, w pełni realizować prawo do autonomii pod zjednoczonym przywództwem centralnym. „Żadnego dokumentu, przepisu czy rozporządzenia, które nie pasują do warunków lokalnych, nie należy wprowadzać w życie". „Powinniście pisać własne ustawy, przepisy i rozporządzenia, które będą chronić szczególne interesy waszej nacji". Po drugie, „w związku z trudnymi warunkami powinniście prowadzić politykę regeneracji i odbudowy, poważnie zmniejszając obciążenia ludu". „Postanowiliśmy, że w najbliższych latach Tybetańczycy będą zwolnieni z dostaw obowiązkowych". Po trzecie, „Tybet powinien prowadzić elastyczną politykę specjalną promowania rozwoju produkcji". Po czwarte, „przeznaczcie przyznawane wam środki budżetowe na rozwój rolnictwa i hodowli oraz na rozwiązanie najpoważniejszych codziennych problemów Tybetańczyków". Po piąte, „nie schodząc z drogi socjalizmu, rozwijajcie naukę, technikę oraz edukację".

 

I wreszcie, ze szczególnym naciskiem: „Patrzenie z góry na historię, język i sztukę Tybetu jest absolutnie niewłaściwe. Miłość do mniejszości to nie puste słowa. Trzeba szanować ich obyczaje społeczne i nawyki. Szanować język, szanować historię, szanować kulturę. Jeśli tego nie robicie, wasze słowa są zupełnie puste". Na koniec powiedział, że Tybetem powinny rządzić tybetańskie kadry. „Dziś mamy tu 300 tysięcy Hanów, wliczając wojsko. Jak tak można?". Streszczając: „obciąć podatki, otworzyć, wycofać personel". Hu Yaobang widział rozwiązanie problemu „społecznego zła" w Tybecie w takich właśnie „nadzwyczajnych środkach".

 

Tybetańczycy powitali je z otwartymi ramionami. Z uwagi na historyczne uwarunkowania światli przywódcy KPCh nie mogli jednak nadać swoim ideom ram instytucjonalnych. W słynnym przemówieniu w Lhasie podkreślał, że „nie należy oglądać się na przeszłość, ale zjednoczyć i patrzyć w przyszłość", co wiele mówi o doświadczeniach i frustracjach tego pokolenia partyjnych reformatorów. Wiele tragedii współczesnego Tybetu jest przecież bezpośrednią konsekwencją systemu i polityki społecznej partii komunistycznej. Nigdy dosyć powtarzania tej prostej prawdy. Jeśli nie zrozumiemy przyczyn, nigdy nie rozwiążemy problemu Tybetu.

 

Na początku lat dziewięćdziesiątych „otwarcie i reformy" przyniosły Chinom gwałtowny wzrost gospodarczy. Nie ulega wątpliwości, że rząd centralny pompował w Tybet pokaźne kwoty i prowadził preferencyjną politykę, której celem było przyspieszenie rozwoju regionu. Inwestowano bezpośrednio w rozbudowę infrastruktury, dofinansowywano subsydia oraz projekty modernizacyjne realizowane w Tybecie przez innych krajowych partnerów. Nie zmieniła się jednak polityka, w której partia kontrolowała wszystko - od gospodarki po religię i kulturę. Region był wciąż autonomiczny tylko z nazwy. Ponieważ nie rozwiązano problemu najważniejszego, nowe uwarunkowania społeczne rodziły kolejne.

 

W tym modelu „gospodarka rynkowa" okazała się gospodarką grupy wpływowych ludzi - tak w Chinach, jak i w Tybecie. Połączenie systemu dyktatury partii z polityką otwarcia stworzyło kastę uprzywilejowanych Hanów i Tybetańczyków, piastujących stanowiska w partii, administracji i instytucjach kulturalnych. Najazd handlarzy z Chin właściwych sprawił, że tybetańscy mieszkańcy Lhasy i innych regionów poczuli się dyskryminowani i marginalizowani.

 

Jeszcze gorsza okazała się wszechogarniająca kontrola nad religią. Z pozoru przywrócono życie duchowe - rząd łożył na odbudowę i ochronę świątyń buddyjskich, które wypełnił dym kadzidła. Buddyjskich ksiąg nie używa się już do produkcji nawozu - ale to wszystko pozory, za którymi, jak za maską, kryje się zupełnie inna rzeczywistość.

 

Problematyką tą zajmował się niezależny uczony Wang Lixiong, który przemierzył Tybet wzdłuż i wszerz. Jego konkluzja jest prosta: nie ma tam mowy o żadnej wolności religijnej. Rząd poddaje ścisłej kontroli duchownych, proces ich selekcji i liczbę oraz życie świątyń, które nie mogą utrzymywać z sobą żadnych kontaktów. Odprawianie ceremonii buddyjskich poza ich granicami jest surowo zakazane. Spontaniczne ekspresje religijności są natychmiast brane pod but, żeby nie wymknęły się spod kontroli.

 

W dolinie Larung okręgu Seda (tyb. Serthar) prefektury Ganzi (tyb. Kardze) w Sichuanie w 1980 roku powstał Instytut Studiów Buddyjskich. Z początku było w nim tylko 30 osób, ale pod koniec lat dziewięćdziesiątych miał już niemal 10 tysięcy tybetańskich i chińskich adeptów. Zaniepokoiło to chiński rząd, który kazał zredukować liczbę mniszek z 4000 do 400, a mnichów z tyluż do tysiąca. Wydalono też wszystkich - ponad tysiąc - chińskich studentów. Żywy Budda tego kompleksu nie mógł się na to zgodzić, bo zawrócenie kogoś z drogi mnichostwa oznacza ciężkie złamanie ślubowań. Rząd wziął więc sprawy w swoje ręce, wysyłając ludzi z rozkazem zburzenia kwater duchownych. Tylko jednego dnia, 10 lipca 2001 roku, zrównano z ziemią 1700 domostw. „Świadek tych wydarzeń mówił mi, że mimo łoskotu maszyn, trzaskających desek i spowijającego wszystko pyłu, płacz tysięcy mniszek zdawał się wstrząsać ziemią - pisze Wang Lixiong. - Przez pewien czas, zbite w małe grupki, błąkały się po okolicznych wzgórzach, szukając tam schronienia przed pościgiem".

 

Znacznie groźniejszą konsekwencją rządowej kontroli jest przerywanie linii przekazu buddyzmu tybetańskiego. Religia tradycyjna wypracowała własne mechanizmy kontroli. Dalaj i Panczen są lamami inkarnowanymi, ale opaci najważniejszych klasztorów ich macierzystej szkoły gelug pełnią swoje funkcje w trybie kadencyjnym. Wybiera się ich spośród najbardziej wykształconych lamów. Na zwycięzcę czeka tron Gandenu - a z nim funkcja nauczyciela dalajlamów i panczenlamów. Ten system działał od stuleci, zapewniając czystość przekazu nauk buddyjskich z pokolenia na pokolenie i wydając niezliczonych mistrzów. Wszystko to skończyło się jednak w 1959 roku. Choć w latach osiemdziesiątych sytuacja z pozoru wróciła do normy, trudno dziś znaleźć serce buddyzmu: wybitnych uczonych, głębokie studia i nauki, których praktyka prowadzi do osiągnięcia oświecenia dla pożytku wszystkich istot.

 

Partia zafundowała buddyzmowi „negatywną selekcję" przywódców. „Tym, którzy obstają przy zasadach wiary i odmawiają pełnienia roli pionków partii, grożą szykany, więzienie czy wręcz śmierć - wracamy do Wang Lixionga. - Służy to przede wszystkim zastraszeniu innych duchownych. Dla hierarchów, którzy siedzą cicho i unikają kłopotów, władze mają kij i marchewkę. Oportunistów gotowych poświęcić zasady religijne oraz służyć rządowi nagradza się przywilejami i stanowiskami w Zgromadzeniach Ludowych czy wręcz administracji. Dając im zielone światło i środki na różne przedsięwzięcia, władze czynią z nich wzór do naśladowania. Choć KPCh deklaruje wolność religii, szkody, jakie jej polityka wyrządza buddyzmowi tybetańskiemu, są dziś nie mniejsze niż w czasach Mao. Wielki Sternik chciał całkowicie zniszczyć buddyzm - co zdarzało się już wcześniej w historii Tybetu - lecz religia przetrwała dzięki ludzkiej wierze, której siłą zniszczyć się nie da. Natomiast degeneracja całego duchowieństwa za sprawą obecnej polityki partii stanowi dla buddyzmu zagrożenie śmiertelne".

 

Trudno się więc dziwić, że mimo 30 lat szybkiego rozwoju gospodarczego i poprawy warunków bytowych, mieszkańcom Tybetu daleko do radości i wciąż dochodzi tam do kolejnych „zajść", które uważnie obserwuje społeczność międzynarodowa. To, co oglądamy od marca, jest tylko częścią długiego procesu transformacji.

 

Pekin natychmiast obwinił o „bicie, niszczenie, plądrowanie i podpalanie" z 14 marca „klikę Dalaja". Kiedy w kwietniu potknęła się sztafeta olimpijska, znów wywołano do tablicy Dalaja, tym razem „podżegającego elementy niepodległościowe" do „sabotowania igrzysk" w celu „podzielenia Chin".

 

Ludzie władzy uznali, że w ich interesie leży przechrzczenie „praw człowieka" na „separatyzm". Widać to jak na dłoni. Wylewając wiadra pomyj na Dalajlamę, partia komunistyczna obnaża jednak tylko niedorzeczność swojej tradycyjnej polityki. Oraz swój brak strategicznej wizji i mądrości politycznej.

 

Dalajlama jest duchowym przywódcą buddyzmu tybetańskiego i jednym z najsłynniejszych światowych polityków. Uciekając z Tybetu, miał 24 lata. Po pół wieku wygnania ten tybetański mędrzec stworzył przesłanie, składające się z istoty buddyzmu, współczucia, liberalnej demokracji i innych uniwersalnych wartości cywilizacji współczesnej. Już w 1987 roku przedstawił „pięciopunktowy plan", zakładający przekształcenie Tybetu w „strefę pokoju", zatrzymanie chińskiego osadnictwa, poszanowanie praw człowieka i demokratycznych swobód Tybetańczyków, ochronę środowiska naturalnego, oraz „szczery dialog" na temat przyszłego statusu regionu oraz stosunków między jego mieszkańcami a Hanami.

 

Rok później złożył jeszcze „propozycję strasburską", wedle której Tybet miał zostać samorządną jednostką polityczną zjednoczoną z ChRL. Rząd Chin miałby odpowiadać w niej za sprawy zagraniczne, pozostawiając jednak prawo Tybetańczykom do zakładania za granicą przedstawicielstw, zajmujących się sprawami religii i kultury.

 

Od siedmiu lat Dalajlama powtarza zawsze i wszędzie, że nie zabiega o niepodległość, tylko faktyczną autonomię Tybetu. Do tego celu idzie uparcie pokojową „drogą środka", której istotą są szczere rozmowy i negocjacje z rządem centralnym. Od 2002 roku jego wysłannicy sześciokrotnie spotykali się z przedstawicielami Departamentu Frontu Jedności, bezskutecznie tłumacząc rządzącej partii komunistycznej założenia „drogi środka".

 

Sztywne stanowisko KPCh tłumaczy jej własna tradycja polityczna. Instytucjonalnie sprawa Tybetu jest już rozstrzygnięta. O czym więc tu rozmawiać? Zgoda na autonomię w wersji Dalajlamy wstrząsnęłaby fundamentami państwa, które należy do partii, więc nie wchodzi w grę. Tak zwane „rozmowy" prowadzi się wyłącznie na pokaz, nie mogą więc przynieść żadnych rezultatów. Przewlekanie tego procesu stawia jednak w trudnej sytuacji Dalajlamę, który musi to jakoś wytłumaczyć tybetańskim uchodźcom i wiernym w kraju.

 

Na wychodźstwie działa wiele organizacji tybetańskich o odmiennej orientacji politycznej. Są tam i radykałowie, jak choćby głośny ostatnio Tybetański Kongres Młodzieży. Jego założenia nie mają wiele wspólnego z „drogą środka" Dalajlamy. Organizację tę założyło w 1970 roku drugie i trzecie pokolenie uchodźców. Mają dziś kilkadziesiąt tysięcy członków w 40 krajach. Początkowo opowiadali się za niestosowaniem przemocy, ale przed kilku laty zaczęło się to zmieniać. Na dorocznym zjeździe w 2007 roku przywódca Kongresu, powiedział, że propagowany przez Dalajlamę brak przemocy jest dobry, ale nie przyniósł dotąd żadnego rezultatu. „Wielu ludzi w to nie wierzy. Mówią, że to nie działa". A skoro „nie działa", to co? Kongres upatruje rozwiązanie problemu w przemocy - na przykład w przygotowaniu „powstania narodowego" w Tybecie. Słyszy się, że ponad 700 Tybetańczyków zadeklarowało już gotowość oddania życia za „sprawę".

 

Dalajlama powtarza, że kategorycznie sprzeciwia się każdej strategii, zakładającej użycie przemocy. Jest nawet gotów „zrezygnować", żeby temu zaświadczyć. Kilka dni temu powiedział dziennikarzom, że jego zdaniem większość Tybetańczyków w kraju i za granicą podziela wizję zabiegania o faktyczną autonomię, a nie niepodległość. A jeśli idzie o Kongres, może tylko apelować o niepodejmowanie radykalnych kroków. Uciszyć ich jednak nie ma jak.

 

Pekin może nie wierzyć w słowa Dalajlamy, bo z dziedzictwem długich lat politycznej wrogości można się uporać tylko dzięki licznym kontaktom twarzą w twarz. Niemniej bezmyślne demonizowanie drugiej strony, robienie z Dalaja „separatystycznego watażki", który zasługuje tylko na karę i powszechną pogardę, postawi go jedynie w trudnej sytuacji (gdy usiłuje okiełznać radykałów) i zapędzi chińskich komunistów w polityczną ślepą uliczkę, pozbawiając ich - niezbędnej w trakcie negocjacji - możliwości dokonania jakiegokolwiek manewru. Czy można wyobrazić sobie coś głupszego?

 

Szczegółowa analiza nie pozostawia żadnych złudzeń - partię prześladuje zmora zajadłej, upartej tradycji logiki politycznej. Nie ma w niej miejsca dla równych partnerów. Są tylko wrogowie zaklęci na wieki w „walce na śmierć i życie". Przywódców prześladuje jeszcze gorszy duch logiki własnych interesów, które wykluczają „autonomię" Tybetu, gdyż stanowiłaby ona zagrożenie dla systemu i dużej grupy jego beneficjentów. Jeśli wejrzymy w tę logikę, łatwo zrozumiemy, dlaczego opłaca się lżyć Dalajlamę. Ale gdzie tu sprawiedliwość? Albo wizja wielkiej rodziny narodów Chin? Cóż, patrzenie na dziecinny, płytki „patriotyzm" i „nacjonalizm" manifestowany podczas niedawnych, obstalowanych i starannie wyreżyserowanych demonstracji nowych „Bokserów" w kraju i za granicą, oraz rozmyślanie nad niezwykle poważnymi problemami, przed którymi stoi kraj - pozostawia tylko gorzki smak w ustach i skazuje na bezsenne noce.

 

Tybet, powtarzam, to przede wszystkim kwestia praw człowieka. Ale nie tylko. Pogwałcenia praw człowieka są skutkiem, a nie przyczyną. „Problem Tybetu" zrodził system dyktatury politycznej.

 

Czy początkowo partia komunistyczna rzeczywiście chciała pomóc Tybetańczykom i wyzwolić „miliony niewolników"? Wierzę, że tak. Historia świata pełna jest jednak podłości, którym przyświecały zbożne intencje. Pod koniec panowania dynastii Qing dwór próbował przeprowadzić wielkie reformy, które miały zapobiec dalszej ekspansji obcych mocarstw w Tybecie. W 1907 roku Zhang Yintang przedstawił tronowi „24 propozycje zarządzania Tybetem". W latach 1905-11 usiłowano reformować Sichuan, by zastąpić „klanową kontrolę bezpośrednimi rządami centralnymi". Miało to nie tylko skonsolidować władzę cesarstwa, ale i służyć interesom prostych Tybetańczyków. Ci jednak żadnych „reform" sobie nie życzyli. Pół wieku później partia komunistyczna postąpiła tak samo - tyle że na większą skalę i z większą determinacją, w rezultacie wyrządzając większe krzywdy ludziom, ich religii i kulturze.

 

Prawda jest taka, iż historia zdążyła już dowieść, że dwudziestowieczna chińska rewolucja była błędem. Zły zakręt społeczny w stuleciu przemian przyniósł nieszczęścia nie tylko Hanom, ale i mniejszościom. Dziś ludzie często myślą o historii. Przeszłości zmienić się nie da, ale trzeba wyciągać wnioski z jej lekcji oraz patrzeć na teraźniejszość i przyszłość okiem naukowca. Odpowiedzialność za to spoczywa na obecnym pokoleniu.

 

Tajwanowi udało się właśnie po raz drugi zmienić partię rządzącą, co dowodzi wyższości demokracji oraz konieczności jak najszybszej zmiany systemu politycznego w Chinach właściwych. Dyktatury Komunistycznej Partii Chin po prostu nie da się pogodzić ze zjednoczeniem z Tajwanem, tak jak nie mogła ona dać prawdziwej autonomii Tybetowi. Dopiero po stworzeniu konstytucyjnej demokracji opartej na uniwersalnych wartościach i zasadach nowoczesnej cywilizacji Tajwan wróci wreszcie do macierzy, Tybet odzyska autonomię, a mieszkańcy tego kraju i Hanowie będą żyć z sobą w harmonii.

 

Tybetański rząd na wychodźstwie zaczął eksperyment z systemem demokratycznym już na początku lat sześćdziesiątych. W propozycji strasburskiej Dalajlama mówił o „niezależnej demokracji i władzy wykonawczej wyłonionej przez wszystkich obywateli oraz władzy sądowniczej". Zmienił nawet system rządów, łączących politykę z religią. Najwyraźniej w ogóle nie dba o to, że może być „ostatnim dalajlamą". Tybetańczycy przygotowali się już do demokracji. Może teraz w ich ślady powinien pójść rząd centralny w Pekinie?

 

Rzecz jasna, zmiana obecnego systemu i tworzenie nowych ram instytucjonalnych wymagać będzie od sprawujących dziś władzę wielkiej odwagi i mądrości. Leży to w interesie nie tylko Tajwanu i Tybetu, ale przede wszystkim 1,3 miliarda obywateli Chińskiej Republiki Ludowej. Prawdę mówiąc, nawet po ustanowieniu rządów konstytucyjnych podział kompetencji między centrum a mniejszościami wcale nie będzie łatwy.

 

Napisałem kiedyś artykuł o systemie republikańskim, w którym postulowałem przeprowadzenie reform konstytucyjnych. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że „podział władzy" i „autonomia" zwiększą świadomość praw i uczestnictwo obywateli w sprawach publicznych (w regionach autonomicznych, pomagając dodatkowo zachować tradycję i chronić interesy mniejszości). Ma to jeszcze jeden aspekt - tendencję do przerastania „interesów ogółu" przez „interesy lokalne". Z pewnością trzeba będzie wtedy interwencji władzy publicznej na szczeblu wyższym od lokalnego (najpewniej rządu centralnego).

 

Wróćmy jednak do teraźniejszości. Rząd centralny wciąż może rozwiązać problem Tybetu, rozpoczynając prawdziwe negocjacje z Dalajlamą. Pekin mówił niedawno, że gotów jest wznowić kontakty. To dobrze. Nawet jeśli to tylko gra pozorów. W końcu próby służą osiągnięciu celu, którym w tym przypadku jest zbudowanie mostu - za życia Dalajlamy - między Hanami a Tybetańczykami. Jeśli nie rozwiążemy tego problemu, „separacja" stanie się realną groźbą.

 

Jako obywatel oczywiście nie chcę oderwania Tybetu od macierzy. Powinniśmy wierzyć, że ludzkość coraz bardziej zmierza ku jednoczeniu, które pomaga w rozwiązywaniu wielu problemów. Chińskie przysłowie powiada, że „źle zerwany melon" nie może być słodki. Jedność wymaga dobrowolności i wspólnoty interesów. Wymuszona zgoda nigdy nie przyniesie nic dobrego. Ta prosta prawda stosuje się również do polityki.

 

 

 

Pekin, 22-28 kwietnia 2008

 

 

 

 

 

Zhang Boshu - jest doktorem filozofii Chińskiej Akademii Nauk Społecznych w Pekinie.

 

 


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)