Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

wersja do druku

Share

Kiedy wzburzy się ocean, ropuchy nie znajdą schronienia

Hanom w Tybecie

***

 

Hanowie, którzy żyją w Tybecie, widzą na własne oczy cierpienia Tybetańczyków, niemniej żadnemu jeszcze nie zdarzyło się powiedzieć: „trzeba zwrócić tym ludziom wolność".

 

Czas wam, Hanowie, porozmawiać z własnym sumieniem. Wielu Tybetańczyków w domu i gdzie indziej dokonuje samospaleń w proteście przeciwko chińskim rządom; jak dotąd nigdzie nie ucierpiał żaden Han, niemniej te dramatyczne wydarzenia są ściśle związane z przybywaniem was, chińskich imigrantów. W żaden sposób nie zdołacie uciec przed odpowiedzialnością, nie próbujcie więc nawet mówić: „to nie ma nic wspólnego z nami, prostymi ludźmi - znaleźliśmy się w Tybecie tylko dlatego, że tak zdecydował rząd".

 

Nie chcę was straszyć, ale ten ogień nie zgaśnie, a płomienie przybiorą tylko na sile. Kiedy nadejdzie czas, by ogarnęły i was, będzie jak z ropuchami, które nie mają się gdzie skryć, gdy rusza morze. Jeśli nie chcecie skończyć w ten sposób, macie tylko jedną drogę: wstać i wołać o wolność i sprawiedliwość dla Tybetańczyków. Teraz.

 

Nie zamierzam straszyć tu Hanów ani kadzić Tybetańczykom. To zwykła dwukierunkowa droga prawdy; przepowiednia. Jeśli zależy wam na sobie samych, lepiej się obudźcie.

 

Tybetańczycy mogą wołać o swoją wolność, a Hanowie im jej życzyć - sprawa jest jedna, ale zasięg, jak sami widzicie najlepiej, różny. Nawet nie rozumiejąc wielkiego świata, powinniście wiedzieć, co dzieje się na waszym podwórku, i informować o tym innych, bo to nasz wspólny psi obowiązek.

 

Proszę, nie łudźcie się niedorzecznościami typu: „są nas miliony, dlaczego więc mielibyśmy bać się garstki Tybetańczyków?". Nasza populacja jest oczywiście mniej liczna, co nie powinno jednak zmniejszać apetytu na życie sześciu milionów tutejszych Hanów. Jeśli dojdzie do wybuchu konfliktu etnicznego, ucierpią ci żyjący tutaj, w Tybecie, a nie u siebie.

 

W 2008 roku chiński rząd usilnie podsycał konflikty i sprzeczności pomiędzy naszymi nacjami. Powtarzano brednie, że Tybetańczycy mordują przypadkowych Hanów, obcinają im głowy, nasadzają je na sztachety. Z drugiej strony, czemu nie? Może tak właśnie to wygląda, gdy przyprze się ludzi do ściany rozpaczy?

 

Im wyżej podnosi się płomień, tym bardziej narasta gniew Tybetańczyków - i zagrożenie dla sześciu milionów żyjących tu Hanów. Ludzie, którzy mają rozum i potrafią odróżnić dobro od zła, już stoją murem za Tybetańczykami, apelując o zwrócenie im wolności. Milczeć nie wolno: „wina" tybetańskiego krzyku oraz chińskiego milczenia spadną na głowy obu populacji - i będzie za późno. Kiedy rusza fala, dla ropuch nie ma nadziei.

 

Musicie, Hanowie, uprzytomnić sobie, że owe „władze", o których tak chętnie rozprawiacie - to wasz własny rząd. Jeśli darzycie go jakąkolwiek lojalnością i respektem, dlaczego nie mielibyście powiedzieć mu, co leży wam na sercu? Każdy rząd musi słuchać głosu ludu; nie wolno mu być hegemonem. Prawda jest taka, że wasz rząd dusi Tybetańczyków i spycha ich w przepaść kryzysu, was zaś traktuje jak tarcze. Albo rytualne ofiary.

 

Strażnicy chińskiego żłobu gotowi są poświęcić sto milionów istnień za utrzymanie się u władzy. Nie oddadzą nawet okrucha. Na te sto milionów składają się rdzenni mieszkańcy Tybetu, Xinjiangu i Mongolii oraz olewani przez wszystkich chińscy imigranci, którym przyszło żyć w tych regionach.

 

Od ponad pół wieku żaden chiński dygnitarz nie wysłał tam choćby jednego akolity czy pociotka. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. Na najwyższym szczeblu dawno podjęto decyzję o eksterminacji mniejszości, które - jak wynika z tajnych analiz - przy pierwszej okazji rzucą się władzy do gardła, pożerając po drodze was, napływowych Hanów, rytualną ofiarę.

 

W tej chwili jedziemy więc na jednym, niebywale niebezpiecznym wozie - i jeśli chcemy uniknąć katastrofy, musimy wyciągnąć do siebie ręce i zacząć współpracować.

 

Wiem, że Hanowie są nacjonalistami, ale jeśli nie pozwala im to opowiedzieć się za wolnością dla Tybetańczyków, najlepiej zrobią pakując się i bezzwłocznie wracając do siebie.

 

Z ręką na sercu: nic nie wskazuje na to, żebym miał się podpalić. Kiedy jednak nadejdzie odpowiednia chwila, bez wahania zapłacę cenę życia. Zabiorę wtedy z sobą Hanów, Hanów spomiędzy was. To moja misja i mój obowiązek. Może niektórzy Tybetańczycy zapłaczą nad waszym losem i wsadzą was na szybkie konie, lecz we mnie i wielu mi podobnych litości nie będzie. Najwyższy więc czas, Hanowie, zadumać się nad dwoma kierunkami drogi, o której wam mówię.

 

W Tybecie ogień płonie coraz wścieklej - a gdy ruszy morze, dla ropuch nie będzie nadziei.

 

 

3 maja 2012

 

 

 

 

 

Anonimowy tekst tybetańskiego internauty powielany, również w przekładzie na chiński, na wielu portalach.

 

 

 


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)