Teksty. Z perspektywy Chińczyków

wersja do druku

Share

Droga do niepodległego Tybetu

Wang Lixiong

 

Nigdy nie myślałem poważnie o niepodległości Tybetu, ale wydarzenia z 2008 roku okazały się punktem zwrotnym, uprzytamniając mi, że to, co latami wydawało się fantazją, jest realną, dostrzeganą przez wielu perspektywą. Za tę zmianę odpowiadają wyłącznie walczące z „separatyzmem" instytucje chińskiego systemu biurokratycznego.

 

Wedle partyjnej ideologii od połowy XIX do połowy XX wieku Chiny były ofiarą zachodniego imperializmu. Chińczycy rozpamiętują te upokorzenia, lecz niemal nigdy nie dostrzegają imperializmu własnego państwa. Mimo późniejszych klęsk wielka terytorialna ekspansja z XVII i XVIII wieku jawi się współczesnym Chinom jako ich prawowite dziedzictwo, obejmujące Tybet.

 

Dziś Tybet stanowi czwartą część powierzchni Chin i ważny element polityki imperium. Zajmuje się nim wiele instytucji struktur państwa, w tym trzynaście na szczeblu prowincji i ministerstwa: Tybetański Region Autonomiczny, prowincja Qinghai, prowincja Gansu, prowincja Sichuan, prowincja Yunnan, Koordynująca Grupa Robocza Komunistycznej Partii Chin, Departament Pracy Frontu Jedności, Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwa, Armia Ludowo-Wyzwoleńcza, Ludowa Policja Zbrojna oraz Biura Informacji i Religii Rady Państwa.

 

Każda z tych instytucji ma wydział odpowiedzialny za Tybet i karmi rzesze biurokratów, którzy zawdzięczają mu swoje kariery. Jedenaście innych struktur (znów tylko najwyższego szczebla) nie zajmuje się nim bezpośrednio, ale posiada komórki odpowiedzialne za walkę z „separatyzmem": Centralna Komisja Polityki i Prawa, Koordynująca Grupa Robocza KPCh ds. Xinjiangu, Region Autonomiczny Xinjiang, Korpus Produkcji i Budownictwa Xinjiangu, Region Autonomiczny Mongolia Wewnętrzna, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Państwowa Komisja ds. Etnicznych, Biuro Rady Państwa ds. Tajwanu, Biuro ds. Hongkongu i Makau oraz Biura Łącznikowe w obu tych Specjalnych Regionach Administracyjnych.

 

W sumie mamy więc dwadzieścia cztery potężne instytucje „antyseparatystyczne", dysponujące wielką władzą, ogromnym personelem i środkami. Po „incydencie 14 marca" to one podejmowały wspólnie najważniejsze decyzje - w przeciwieństwie do czasów Mao czy Denga, kiedy to biurokracja wykonywała polecenia najwyższego przywódcy budując front jedności, „dławiąc rebelię" czy ogłaszając stan wojenny. Podczas ostatnich wydarzeń w Tybecie liderzy byli bierni, wszystkim zajęła się rosnąca w oczach biurokracja.

 

Ten mechanizm podejmowania decyzji nie ma jednak wiele wspólnego z delegowaniem w dół prerogatyw. W tym samym marcu premier Wen Jiabao, uczestniczący akurat w szczycie w Laosie, wezwał Dalajlamę do „użycia wpływów" i uspokojenia sytuacji w Tybecie. Rzecz bez precedensu, która wywołała międzynarodowe spekulacje na temat „nowego podejścia" najwyższych władz. I co? I nic - żadnej zmiany w poczynaniach instytucji „antyseparatystycznych", co świadczy o tym, że proces decyzyjny w sprawie Tybetu nie wymaga udziału najwyższych przywódców. Nawet jeśli zabierają oni głos, ich słowa nie stają się ciałem, o ile nie pokrywają się z planami biurokracji. Nad przyczynami tego stanu rzeczy zastanowimy się później, stwierdzając jedynie, że ów mechanizm wydaje się już dobrze zakonserwowany.

 

Podejmowanie decyzji na najwyższym szczeblu z jednej strony prowadzi do brutalności i absurdów, z drugiej jednak może zaowocować rozwagą i wizją niezbędnymi do zmiany i przełomu. Te dwie skrajności często sąsiadują z sobą w kapryśnych umysłach władców. Kiedy jednak proces decyzyjny zostaje zdominowany przez zbiurokratyzowane instytucje, prawdopodobieństwo dramatycznego zwrotu wydaje się znacznie mniejsze. Biurokracja jest z natury sztywna, nieelastyczna i twardogłowa, a co najważniejsze, rozrastając się bez końca, nie zrobi nic, co godziłoby w jej interesy. Kiedy kłócą się one z interesem publicznym, nieodmiennie staje się destruktywna, nie oglądając się nie tylko na społeczeństwo, ale i na przywódców, którym winna wiernie służyć. W ten sposób działania struktur odpowiedzialnych za walkę z separatyzmem nieuchronnie popychają Chiny ku przepaści secesji. Mając to w pamięci, poddajmy analizie marcowe wypadki w Tybecie.

 

Do ulicznych protestów i aktów przemocy podobnych do lhaskiego „incydentu 3.14" dochodzi w Chinach właściwych codziennie. Władze reagują na nie z wyćwiczoną głupotą, gdyby jednak zastosowały wypróbowaną taktykę - blokada informacyjna, pasywne wyciszenie, niepodsycanie konfliktu, kij dla liderów i marchewka dla reszty uczestników, rozładowujące wściekłość tłumu ukaranie kozła ofiarnego na niskim szczeblu - w Tybecie nie uruchomiono by reakcji łańcuchowej, której byliśmy świadkami.

 

Biurokratom odpowiedzialnym za region taka niewzruszoność jednak nie odpowiada. Po pierwsze, Tybet znajduje się w centrum zainteresowania społeczności międzynarodowej, co sprawia, że każdy błędny ruch wywołuje dyskusje oraz ostrą krytykę. Po drugie, lokalne niepokoje stawiają w trudnym położeniu prezydenta Hu Jintao, który był tu sekretarzem, a to musi budzić przerażenie każdej instytucji biurokratycznej. Po trzecie, skoro rząd bez końca powtarza, że w Tybecie „nigdy nie było tak dobrze", jakikolwiek incydent staje się po prostu niewytłumaczalny.

 

Zgodnie z zasadą dynamiki polityki chińskiej, jeśli za jakąś sprawę odpowiada konkretna osoba bądź departament, można znaleźć kozła ofiarnego, rozładowując w ten sposób sytuację i nie potęgując napięcia między różnymi strukturami biurokratycznymi. Po dekadach gigantycznych nakładów i wysiłków odpowiedzialnością za poważne rozruchy w Tybecie nie da się jednak obarczyć jednej instytucji, ponieważ jednoznacznie dowodzą one fiaska polityki Chin w całym regionie. Polityki, którą planowały i realizowały wszystkie wymienione wcześniej organy władzy. Przyznanie się do porażki oznaczałoby kolektywną klęskę. Nikt nie byłby bez winy, co mogłoby przekreślić kariery niezliczonych aparatczyków. W tych okolicznościach biurokraci odpowiadający za walkę z separatyzmem muszą działać ręka w rękę i pomagać biurokratom od Tybetu uniknąć kary za fiasko wspólnej polityki.

 

Najlepszym sposobem jest, rzecz jasna, przeniesienie brzemienia odpowiedzialności na cudze barki, a więc obarczenie winą „separatystycznej, wywrotowej kliki Dalaja", ponieważ każdy, nawet najlepszy wykręt o charakterze „wewnętrznym" wróciłby jak bumerang do samych biurokratów, którym w tej sytuacji całkowitą bezkarność gwarantuje jedynie wróg zagraniczny. Już pierwszego dnia administracja Tybetańskiego Regionu Autonomicznego powiadomiła więc agencję Xinhua, że dysponuje „wystarczającymi dowodami, iż incydent zorganizowała i z premedytacją zaplanowała klika Dalaja". Słowa te w jednej chwili stały się oficjalnym sloganem wszystkich instytucji „antyseparatystycznych". Do dziś nie przedstawiły one żadnych „dowodów", lecz nie stanowi to dla nich problemu. Cel był prosty - bezzwłocznie urobić opinię publiczną - i został osiągnięty. Kłamstwo stało się wzorcem, aksjomatem narzucającym zdanie społeczeństwu (i najwyższym władzom).

 

Źródło wyznaczyło bieg całej rzeki. Oficjalne stanowisko, rozgrzeszające biurokratów, pociągnęło za sobą stosowne działania - i ich konsekwencje. Przez cztery godziny 14 marca siły policyjne trzymały się na uboczu, umożliwiając eskalację przemocy w centrum miasta. Wielu nie mogło pojąć tego dziwnego zjawiska. Przedstawiono wiele interpretacji, do mnie najbardziej przemawia ta o bierności „dalekowzrocznej". Trzeba było czasu na ściągnięcie kamer i sprowokowanie aktów gwałtu, które uzasadniałyby brutalną reakcję i dawały szansę na rejestrację przemawiających do wyobraźni obrazów. Gdyby uzbrojone oddziały stłumiły niepokoje w zarodku, nie byłoby przecież co pokazać. Leżałoby to w interesie ludzi, ale nie biurokratów, których krytykowano by za granicą za niepotrzebne użycie siły, irytując tym być może przełożonych w Pekinie. Aparatczycy woleli zatem poczekać, aż przemoc wymknie się spod kontroli i uzasadni oskarżenia o „premedytację i planowanie", by świat i stolica nie mogły nic zarzucić późniejszej interwencji.

 

To cecha charakterystyczna każdego systemu autokratycznego: każda komórka systemu myśli przede wszystkim o sobie. Biurokratów nie interesują prawdziwe przyczyny ani nawet najtragiczniejsze konsekwencje; będą bronić swoich interesów, nie zważając na cenę.

 

Od konfliktu etnicznego do nienawiści rasowej

 

Po incydencie 3.14 biurokraci musieli przekonać o słuszności swoich decyzji przywódców w Pekinie, własną opinię publiczną i społeczność międzynarodową. Sięgnęli więc po wszystkie dostępne media, którym przekazali swoje stanowisko, odcinając jednocześnie od świata centrum wydarzeń i uniemożliwiając tym samym niezależną ocenę sytuacji. Kiedy do podobnych wydarzeń dochodzi w Chinach właściwych, gazety najczęściej milczą, a o pokazywaniu zdjęć w telewizji w ogóle nie ma mowy. To zupełnie niezwykłe, że po kilku godzinach do kraju i w świat popłynęły zdjęcia Tybetańczyków atakujących Hanów. Bez żadnej analizy przyczyn, z podsycającym nacjonalistyczną nienawiść przesłaniem o udziale „zagranicznych separatystów".

 

Konflikt etniczny jest kluczem do ewentualnej secesji, dlatego też należy unikać go jak ognia. Niestety instytucje „antyseparatystyczne" widzą to zupełnie inaczej. W pełni świadome potencjalnych konsekwencji, wolą rozgrywać podobne zatargi dla własnych korzyści. Podsycając nacjonalistyczne uczucia Chińczyków oraz nienawiść do wroga, nie tylko chowają się za kurtyną, która uniemożliwia kwestionowanie ich poczynań, ale i wmanewrowują w nie najwyższe władze. Wszelkie podejrzenia, apele o rozwagę czy złagodzenie napięcia zwyczajnie giną w zgiełku szowinistycznego wrzasku. Istnieje tylko ogłoszony aksjomat, wprzęgający wszelkie głosy w służbę kłamstwu biurokratów.

 

Propaganda tego rodzaju nie uspokaja, lecz dolewa oliwy do ognia. W latach osiemdziesiątych XX wieku do protestów dochodziło jedynie w Lhasie, teraz rozlały się one na cały Tybet. Ważnym czynnikiem - wtedy rzadkość - była tu powszechnie dostępna telewizja. Sceny przemocy, które miały przekonać Hanów o słuszności brutalnej rozprawy, na Tybetańczyków działały zupełnie inaczej, stając się uniwersalnym katalizatorem erupcji ich tłumionego niezadowolenia. Ci ludzie nie tylko identyfikowali się z obrazami z Lhasy, ale i mogli uznać, że powinni w ten sam sposób dać wyraz swoim uczuciom. W wielu regionach do aktów etnicznego gwałtu doszło dopiero po telewizyjnej projekcji. Biurokraci uznali protesty za dowód „planowania i premedytacji", podczas gdy w ogóle nie były one potrzebne: wielu Tybetańczyków uznało obrazy z Lhasy za zaproszenie do wyjścia na ulice. Zmobilizowali ich do tego, cudem, sami aparatczycy.

 

Z drugiej strony, starannie dobierając emitowane materiały, propaganda usiłowała przekonać, że Tybetańczycy wyrzynają Hanów bez żadnego powodu, wykopując rasową przepaść między tymi narodami. Tęsknota, uczucie bliskości, jakie w ostatnich latach budzili w Chińczykach mieszkańcy Tybetu, zastąpiły strach i nienawiść wobec niewdzięcznych barbarzyńców. Internet gotował się od szowinistycznych przekleństw. Każdy Tybetańczyk odczuł na własnej skórze dyskryminację i niechęć czy to na lotnisku, w hotelu, na posterunku czy, w przypadku dzieci, w szkole. Niechęć do rządowej propagandy, która uczyniła Tybetańczyków głuchymi na język władz, przerodziła się teraz w nienawiść do Hanów. Po marcowym incydencie oba narody rozdzieliła granica krwi. Podczas igrzysk olimpijskich tybetańskie dzieci, które wcześniej kibicowały chińskiej drużynie narodowej, cieszyły się z każdego przegranego przez Chiny złotego medalu. Zmiana nastrojów wśród najmłodszych daje wyobrażenie o tym, co czeka nas w przyszłości.

 

Przed marcem 2008 roku istniały czynniki przemawiające za niepodległością Tybetu - zwarta grupa etniczna, religia i kultura, wytyczone przez naturę granice, wspólna historia i uznanie społeczności międzynarodowej. Brakowało tylko jednego: popychającej do secesji siły w samym Tybecie. Choć problem był zadawniony, tyczył przede wszystkim polityki, historii i kultury, absorbując urzędników państwowych, klasy wyższe, inteligencję i społeczność międzynarodową. Mao uznawał za przejaw walki klasowej, a nie etnicznej, nawet powstanie z 1959 roku i ucieczkę Dalajlamy. Protesty z lat osiemdziesiątych nie miały wielkiego wpływu na relacje chińsko-tybetańskie jako takie, ponieważ nie przekroczyły granic Lhasy. Zwykli ludzie po obu stronach żyli z sobą w harmonii czy wręcz przyjaźni. Gdyby w samym Tybecie nie pojawiła się niepodległościowa siła sprawcza, czynniki zewnętrzne, choćby niezliczone, nie zdałyby się na nic. Właśnie dlatego nigdy nie myślałem poważnie o niepodległości Tybetu.

 

Marzec zmienił jednak wszystko, wykopując rasową przepaść. Dysputę elit można było łatwo rozwiązać, modyfikując politykę, dokonując zmian instytucjonalnych czy też podchodząc inaczej do spraw indywidualnych, lecz konflikt etniczny, dzielący ludzi wedle kryteriów rasy i krwi, wciągnął wszystkich, kładąc się cieniem na każdym aspekcie codziennych relacji i czyniąc z nich potencjalne źródło konfliktu, podsycającego spór następny i wzajemną nienawiść w myśl zasady oko za oko, ząb za ząb, oddalając od siebie oba narody i wpychając je w ślepą uliczkę. W tym scenariuszu strona słabsza i dyskryminowana naturalnie opowie się za niepodległością, a gdy mieszkańcy całego Tybetu uznają ją za swój cel ostateczny, wszystkie wymienione przeze mnie czynniki nabiorą nowych rumieńców. Niepodległość Tybetu staje się rzeczywistością właśnie za sprawą tej kluczowej zmiany. Choć wszystko zależeć będzie od kontekstu historycznego i otoczenia zewnętrznego, z perspektywy samych Tybetańczyków wszelkie warunki zostały już spełnione. To jest punkt zwrotny. I jeśli rzecznicy wolnego Tybetu chcą komuś za to podziękować, powinni ukłonić się walczącym z separatyzmem biurokratom, którym udało się zmienić relacje chińsko-tybetańskie w konflikt rasowy.

 

Samospełniające przepowiednie

 

Ponieważ „incydent" natychmiast uznano za „zaplanowany i zorganizowany" przez „klikę Dalaja", a narodowa jedność jest dla władz absolutnym priorytetem, jedyną logiczną odpowiedzią były bezlitosne, bezwarunkowe represje. Dla rządu i biurokratów - oraz ich zbrojnego ramienia - od zasady tej nie ma odstępstw. Od tej pory tybetańska administracja wszystkich szczebli oraz siły policyjne reagowały przesadnie, dokonując masowych aresztowań, mnożąc represje, wymuszając zeznania, odcinając od świata klasztory i prześladując duchownych, co wzbudziło powszechne oburzenie Tybetańczyków i zmobilizowało ich, jako naród, do oporu. To kolejna przyczyna eskalacji konfliktu.

 

Karmieni partyjną ideologią i propagandą chińscy żołnierze widzieli we wszystkich Tybetańczykach separatystów i wrogów, niepotrzebnie zaogniając sytuację swoją nienawiścią oraz przemocą. Kiedy, na przykład, widzieli zdjęcia Dalajlamy, secesjonistycznego watażki, niszczyli je lub, co gorsza, zmuszali do tego Tybetańczyków, dla których jest on najwyższym przywódcą. Jeśli jakiś staruszek został pobity za próbę chronienia świętego wizerunku, jego dzieci, wnuki i sąsiedzi wpadali w najzupełniej zrozumiałą furię, mnożąc tym samym liczbę uczestników, zasięg oraz gwałtowność protestów z całym dobrodziejstwem inwentarza karabinowych strzałów i ofiar. Uznawano to za kolejny dowód „planowania i premedytacji", a więc uzasadnienie dalszych represji. Podobne wydarzenia - często całkowicie pozbawione kontekstu politycznego - miały miejsce w całym Tybecie i były wyłącznie „oporem wywołanym przez rząd".

 

Po studenckim „incydencie 4 czerwca 1989 roku" partia uznała, że „siły destabilizujące należy dusić w zarodku", co stało się myślą przewodnią i zasadą naczelną aparatu biurokratycznego. Ci ludzie są przeświadczeni, że władza i siła oznaczają całkowitą bezkarność. W regionach mniejszościowych przyświecało im motto „przejmowania inicjatywy, ścinania podniesionych głów i atakowania bez uprzedzenia". Z czasem głowy nie musiały się nawet unosić. Uosobieniem tej zbrodniczej polityki był „incydent marcowy". Pretekstem dla biurokratów - a zwłaszcza dla ściągniętych z daleka, niemających pojęcia o lokalnych obyczajach żołnierzy, dla których „wszyscy barbarzyńcy muszą być rebeliantami" - stawały się nawet absolutnie apolityczne święta, wyścigi konne czy pradawne ceremonie religijne. W oczach tych ludzi każde zgromadzenie oznaczało bombę z opóźnionym zapalnikiem. Ponieważ mieli „atakować" i „ścinać głowy, nim się podniosą", zakazywali wszystkiego, czego nie narzucił rząd, a jeśli nie było to możliwe, ściągali posiłki, otaczali „ognisko niepokoju" i wymachiwali ciężkim uzbrojeniem. Reakcję łatwo sobie wyobrazić: „Czemu wy możecie mieć swoje igrzyska, a nam nie wolno zorganizować wyścigów?". Sfrustrowani Tybetańczycy, stojący oko w oko z bezczelnymi, brutalnymi żołnierzami, którzy widzieli w nich wyłącznie potencjalnych wrogów, eksplodowali po jednym słowie. Władze zaś uznawały, że miały rację, widząc w masowych zgromadzeniach katalizatory „incydentów", i zakazywały kolejnych świąt, jak gdyby nie zdawały sobie sprawy, że ich środki zaradcze są przyczynami problemów.

 

Nawet z perspektywy władzy „duszenie w zarodku" nie jest rozsądną strategią, ponieważ nie ukazuje on charakteru problemu. Niektóre nie są wrogami „stabilizacji", mogą wręcz jej służyć. „Dławienie" zmienia ich naturę, mnożąc nowych wrogów, i nawet jeśli wydaje się ostoją stabilności, jest to tylko złudzenie. Zarodki wcale nie są martwe - czekają po prostu na okazję eksplodowania ze znacznie większą siłą.

 

Mnisi w Tybecie są racjonalni i pokojowo nastawieni. Gdyby władze słuchały uważnie i reagowały konstruktywnie, gdy duchowni spokojnie dają wyraz swemu niezadowoleniu, wyświadczyłyby przysługę sprawie stabilizacji Tybetu. Lecz dla rządzących mnisi są pasożytami zbierającymi to, czego nie zasiali, glebą korzeni Dalaja, podżegaczami i matecznikiem separatyzmu - reagują więc na nich, niczym zaprogramowani, skrajną brutalnością. Incydent 3.14 był bezpośrednim rezultatem kilku dni bicia pokojowo protestujących duchownych. Ten sam scenariusz doprowadził do lhaskich protestów w 1987 roku. Czy władze naprawdę nie mogą wyciągać żadnych wniosków z historii? Każdy, kto ma odrobinę pojęcia o tybetańskiej kulturze, wie, że mnisi, choć w biurokratach budzą tylko niechęć i pogardę, cieszą się ogromny szacunkiem Tybetańczyków. Są jednym z trzech Klejnotów buddyzmu, tradycyjną inteligencją, przewodnikami i strażnikami w świecie duchowym, żaden rodak nie zniesie więc ich obrażania i poniżania. Atakowanie mnichów przez uzbrojonych żołnierzy musi doprowadzić do rozruchów. Nie dostrzegać tego mogą tylko zaślepieni władzą imperialni biurokraci.

 

Władze nigdy nie pochyliły się nad tym, co zaszło, tylko reagowały, pogarszając jedynie sytuację. W całym Tybecie wzięto na celownik mnichów, w wielu wielkich klasztorach przeprowadzono uwłaczające rewizje. Nie tylko aresztowano uczestników protestów, wolność odebrano i reszcie duchownych, odcinając od świata ich świątynie. Wydalano niezarejestrowanych, ogłaszano kampanie „edukacji patriotycznej", zmuszając kler do lżenia Dalajlamy. W tej sytuacji wielu mnichów wolało uciec z klasztorów. Część z nich stoi dziś pusta. Przed marcowym incydentem większość duchownych nie zwracała uwagi na politykę, poświęcając się praktykowaniu religii. Ci ludzie nie występowali przeciwko chińskim rządom, raziły ich jedynie konkretne posunięcia władz. Marzec zmusił ich do myślenia o politycznej przyszłości Tybetu, przysparzając wielu zwolenników sprawie niepodległości.

 

Władze chińskie pchnęły duchownych na drugą stronę, stwarzając sobie najgroźniejszego wroga. „Posadź go wysoko, jest tylko prostą laską kadzidła - mówi o mnichach ludowa przyśpiewka. - Zepchnij nisko, jest tylko prostą laską kadzidła. Złap za głowę, zostaną ci w ręku same włosy, chwyć za tyłek, znajdziesz jeno szmaty". Innymi słowy, duchowni nie muszą się o nic martwić, stać ich na stanowczość, jednomyślność i bezkompromisowość. Nie boją się władz i dlatego stali na czele wszystkich poprzednich „incydentów". Biorąc pod uwagę ich status społeczny i wpływy, niezadowolenie oraz wołanie o niepodległość tego kręgu nie ograniczy się tylko do niego i będzie miało przemożny wpływ na wszystkich Tybetańczyków.

 

Inna metoda, po którą nieodmiennie sięgają biurokraci - pospieszne polowanie na dowody „premedytacji i planów kliki Dalaja" - prowadzi do masowych aresztowań, wymuszania torturami zeznań i niesprawiedliwych wyroków, co z kolei budzi powszechne niezadowolenie i frustrację Tybetańczyków. Mimo skali prześladowań biurokraci wciąż nie są w stanie przedstawić przekonujących dowodów. Wszystkie medialne oskarżenia wobec Dalajlamy były w oczach Tybetańczyków kłamstwami. Nawet tam, gdzie nie dochodziło do protestów, wywoływały niesmak i wrogość, każąc wielu ludziom zastanawiać się, czy lepszym wyjściem nie jest niepodległość. W ten sposób propaganda „antyseparatystyczna" rodzi secesjonistyczną świadomość. Rangzen, „niepodległość", nie było bardzo popularnym słowem, lecz o jego rozpowszechnienie wśród starców i młodych zadbała chińska machina „edukacyjna". Podczas „incydentu" było na ustach wszystkich - mnichów, inteligencji, chłopów, pasterzy i dzieci ze szkół podstawowych.

 

Tak oto spełniają się własne przepowiednie. Traktujcie Tybetańczyków jak wrogów - staną się nimi. Zwalczajcie ich separatyzm, zatęsknią za niepodległością. Analitycy nie są zgodni co do przyczyn marcowych niepokojów. Jedni uważają, że miały one charakter niepodległościowy, inni widzą w nich protest przeciwko polityce władz i nierównościom ekonomicznym. Moim zdaniem mogło nie chodzić tylko o niepodległość: było wiele innych czynników, takich jak różnice w stopie życiowej, wpływ społeczności międzynarodowej, syndrom „owczego pędu", niezadowolenie gospodarcze, napływ chińskich imigrantów itd., a rządowa propaganda dolała tylko oliwy do ognia. Niemniej jednak rezultatem tych wydarzeń było zaszczepienie w społeczeństwie tybetańskim świadomości niepodległościowej. Przy następnej okazji secesja stanie się więc spontanicznym hasłem, gwiazdą i siłą przewodnią niezliczonych Tybetańczyków.

 

Konflikt między Zachodem a Chinami

 

W ostatnich latach społeczeństwa Chin i Zachodu nie były szczególnie skonfliktowane. Chińczycy lubili Zachód i raczej ufali jego mediom. Nawet w chwilach erupcji nastrojów nacjonalistycznych chiński gniew był zarezerwowany dla zachodnich rządów. Druga strona także krytykowała przede wszystkim rząd, widząc w Chińczykach ofiary totalitarnych władz. Po „tybetańskim incydencie" prości obywatele Chin wypowiedzieli jednak dżihad zachodnim mediom i obrzucili inwektywami ludzi Zachodu. Ta zmiana postawy była rezultatem medialnej ofensywy biurokratów, jednak mechanizmy ich kontroli nad populacją spotęgowały tylko nieufność i krytycyzm społeczności międzynarodowej.

 

Już 14 marca władze zarządziły blokadę informacyjną, ograniczając swobodę ruchów cudzoziemców i wkrótce potem pozbywając się ich z Tybetu. Przez długi czas region był zamknięty dla obcych, a jego izolacji strzegła sieć policyjnych posterunków. Za szczególnie niebezpieczne materiały uznano zdjęcia, policja dopuszczała się jawnych naruszeń praw człowieka. Dotyczyło to nie tylko cudzoziemców - Tybetańczyków robiących zdjęcia telefonami komórkowymi wtrącano do więzień i poddawano okrutnym prześladowaniom. Przesłuchiwano nawet Hanów, konfiskując im aparaty i usuwając zdjęcia. Całkowita blokada informacyjna skazała zachodnie media na korzystanie z materiałów z drugiej ręki, co musiało wiązać się z błędami, niszczącymi reputację tych środków przekazu w oczach Chińczyków. Po raz pierwszy chińskie media wydały równą walkę zachodnim doprowadzając biurokratów do ekstazy.

 

Wybiórcze zniewagi i ich mariaż z brutalną polityką władz nie przekonały jednak zachodniej czwartej władzy, którą w ten sposób przepchnięto tylko na drugą stronę barykady. Choć wrogość Chin zmusiła ją do większej staranności i rozważniejszego doboru słów, spotęgowała również niechęć już nie tylko do totalitarnego reżimu, ale i fanatyzmu oraz agresji Chińczyków. Należy sądzić, że przy następnej okazji dojdzie więc do zmasowanej nagonki na Pekin. Media w dużym stopniu kształtują opinię publiczną na Zachodzie. Obrażając je i podając na tacy drugiej stronie, z całą pewnością buduje się jedynie negatywny obraz Chin w tych krajach.

 

Mieszkańcy Zachodu nie mogli uzyskać informacji z pierwszej ręki tylko i wyłącznie za sprawą cenzury prewencyjnej i, nie mając za grosz zaufania do chińskich mediów, zaczęli traktować podejrzliwie każde ich słowo na temat Tybetu, wychodząc z założenia, że takie blokady wymagają wyłącznie propagandowe kłamstwa. Nawet jeśli tego rodzaju wysiłki mogą przesłonić prawdę, każą zdrowo myślącym ludziom traktować każde doniesienie jak łgarstwo. Wielu mieszkańców Zachodu odpowiedziało bojkotem sztafety olimpijskiej, ponieważ był to jedyny dostępny wyraz protestu przeciwko polityce Pekinu w Tybecie.

 

W gruncie rzeczy instytucje biurokratyczne nie dbają o poglądy ludzi Zachodu. Wrogość Chińczyków wobec tamtego społeczeństwa służy wyłącznie budowaniu popularności władz. W tej sytuacji trudno się dziwić wielokrotnemu pokazywaniu dramatycznych scen z pogoni za zniczem, które miały jedynie podsycić niechęć Chińczyków. Mobilizowanie mas jest sztuką, którą reżimy totalitarne opanowały do perfekcji. Kiedy wydarza się coś istotnego, mieszkańcom Chin brakuje danych do krytycznego i niezależnego myślenia, co ułatwia manipulację. Choć ludzie często nie zgadzają się z rządem, większość, przekonana o świętości zasady jedności narodowej, myśli o bardzo odległym Tybecie wyłącznie w kategoriach secesji. Kiedy wszystkie kontrolowane przez rząd media jednym głosem krytykują wrogość Zachodu i jego poparcie dla sprawy „niepodległości Tybetu", nietrudno wywołać pożądane reakcje. Oficjalne relacje z marcowego incydentu wykopały przepaść etniczną nie tylko między Tybetańczykami a Hanami, ale i między społeczeństwem chińskim a zachodnim.

 

Poparcie dla rządu było wręcz bezprecedensowe. W internecie i na ulicach obcych miast ścierali się chińscy i zachodni patrioci. Chińczycy nie mogli oglądać CNN, ale pozwolono im je bezkrytycznie atakować. W domu protestować nie wolno, lecz za granicą odgrywano sceny rodem z rewolucji kulturalnej (a większość spektakli reżyserowały władze i ich konsulaty). Kulturalnie zdeprecjonuje to Chiny w oczach Zachodu, obsadzając je przy okazji w roli wroga wolnego świata. I nikt już nie będzie rozróżniał społeczeństwa i totalitarnego rządu.

 

Między obozami wrogimi niczym irracjonalni i zaślepieni kibice zwaśnionych klubów piłkarskich nie będzie miejsca na żadne rozsądne argumenty. Gdy zachodnie media i ich odbiorcy raz uznają Chińczyków za naród imperialistów, będą rzecznikami niepodległości Tybetu niezależnie od zachodzących w Chinach przemian politycznych. Nikt nie uwierzy w zapewnienia dysydentów, że Tybet odzyska wolność, gdy Chiny wybiją się na demokrację, ponieważ zmiany instytucjonalne nie mają nic wspólnego z ludzką mentalnością. W ten sposób hipotetyczne nowe Chiny komplikują sobie problem Tybetu.

 

KPCh nie jest dziś wierną pierwotnej ideologii partią rewolucyjną, lecz pragmatyczną i oportunistyczną grupą interesu. Teoretycznie, we własnym interesie powinna unikać konfrontacji z Zachodem, niemniej tu wszystko rządzi się logiką wewnętrzną. W autokracji, co charakterystyczne, nawet racjonalne działania obu stron mogą dać absolutnie nieprzewidywalny, nikomu niesłużący wynik. Racjonalność elementów z równowagi Nasha, przeradzająca się w szaleństwo całości, jest kluczem do zrozumienia wykreowanego przez biurokrację intelektualnego fałszu, którym obrósł już „marcowym incydent".

 

 

 

 

 

Wang Lixiong - chiński intelektualista, popularny pisarz, historyk i ekolog, autor zakazanego w ChRL bestsellera Huanghou („Żółte zagrożenie"), w ostatnich latach poświęcający wiele uwagi kwestii Tybetu. „Drogę" opublikowano w internecie na przełomie 2008 i 2009 roku. 

 


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)