Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

wersja do druku

Share

Prawda spod gruzów

Oser

 

Tragiczne trzęsienie ziemi pogrzebało wiele istnień, ale przecież nie wszystko. Rzeczy skrywane od dawna i fakty tajone dzisiaj powoli ukazują się w całej okazałości. Czy raczej wygrzebują się spod ruin, w które obróciło się tak niegdyś piękne Dziekundo, perła Krainy Śniegu. Unoszący się nad zgliszczami i zwłokami tysięcy ludzi pył, który przesłonił na chwilę niebo i słońce, zaczyna opadać, odsłaniając brutalną rzeczywistość.

 

Mija właśnie, tak ważne dla tybetańskich buddystów, siedem dni po śmierci najbliższych. Potem przyjdzie jeszcze druga i siódma siódemka, lecz pogrążonym w żałobie ból i rozdzierające wspomnienia przynosi każdy dzień. „Jeśli uważasz, że nie wystarczą rytuały, jakie w intencji twego męża odprawiło ponad tysiąc mnichów i czterdziestu inkarnowanych lamów, lepiej wróć do siebie - powiedział pewnej wdowie Tipa Rinpocze, którego mnisi przyjechali do Juszu z sąsiedniej prowincji nieść pomoc potrzebującym. - W ruinach czy namiocie recytuj dla męża sześciosylabową mantrę. To lepsze od zadręczania się, bezczynności i obwiniania o wszystko całego świata". Nasza wiara znów okazuje się najlepszym azylem w obliczu nieszczęścia. Ale to chyba zupełnie oczywiste.

 

Porozmawiajmy więc o czymś innym. Choćby o tym, dlaczego zawaliło się tyle domów prostych ludzi. Jak słyszymy, jednopiętrowe budynki z cegły leżą w gruzach, a wielopiętrowe gmachy stoją. Jeden z ocalałych wyjaśnia: „Składały się jak domki z kart i natychmiast zmieniały w piasek. Jeśli ktoś nie został zmiażdżony, po prostu się dusił". Pewnie są tacy, którzy sądzą, że były to tradycyjne domy wzniesione przez Tybetańczyków. Niektóre tak, na przykład leżący w gruzach klasztor Thrangu, niemniej tuż obok niego była wieś, gdzie z tysiąca mieszkańców ocalało niespełna stu. W ostatnich latach władze wymyśliły sobie program „osiedlania nomadów". Kazano im pozbyć się stad, zwinąć namioty i przeprowadzić się do pospiesznie zbudowanych osiedli, powszechnie nazywanych „galaretowymi".

 

„Kiedy rozstawaliśmy się z koczowniczym życiem i przenosiliśmy do domów z cegły i desek, nikt by nie pomyślał, że w mgnieniu oka zmienią się one w groby - pisze tybetańska dziewczyna. - Jak mamy teraz nie myśleć o bezpiecznych czarnych namiotach, w których żyliśmy od pokoleń?". Tak wyglądają wszystkie domy wznoszone dla koczowników w całym Tybecie w imię „programu osiedleń", „ochrony środowiska" czy budowy „nowej socjalistycznej wsi". Nie przetrwają żadnej klęski żywiołowej. „Bombardują nas przekazami telewizyjnymi - kwituje inny obywatel sieci - żeby wzbudzić wzruszenie i litość, odwracając uwagę od szukania winnych powstania galaretowych budynków". W tym, rzecz jasna, szkół, bowiem znowu, powtarzając melodramat z Wenchuanu, ukrywają liczbę zabitych dzieci. Mam nadzieję, że znajdą się Tybetańczycy, którzy przeprowadzą w tej sprawie niezależne dochodzenie.

 

I jeszcze jedno ważne pytanie: dlaczego władze zabroniły mediom informować o spontanicznej akcji ratunkowej zorganizowanej przez mnichów buddyjskich? Choć nie zobaczycie ich w chińskiej telewizji, wielu dziennikarzy i ochotników, Tybetańczyków oraz Hanów, opublikowało w sieci mnóstwo zdjęć i relacji, jednoznacznie dowodzących, że najszybciej, najskuteczniej, dzielnie i zupełnie bezinteresownie nieśli pomoc nasi duchowni, którzy uratowali setki osób. „Ponad stu inkarnowanych lamów i niemal dziesięć tysięcy mnichów: to oni byli pierwsi na miejscu katastrofy", pisze chiński reporter. Oczywiście na anonimowym blogu, a nie w gazecie, dla której pracuje. Dla porządku przypomnijmy, że duchownych spoza Dziekundo już tam nie ma. Władze lokalne kazały im iść precz, grożąc opornym zwyczajowymi „surowymi konsekwencjami".

 

Kilka dni po tragedii Jia Qinglin z chińskiego politbiura powiedział, że „określone wrogie obce siły próbują zakłócać i sabotować udzielanie pomocy ofiarom trzęsienia ziemi". Rozumiem, że z właściwą sobie subtelnością wskazywał palcem nie tylko mnichów, ale i Dalajlamę, który wyraził pragnienie przyjazdu do Juszu i niesienia duchowego wsparcia cierpiącym. Bezmiar tolerancji nowego supermocarstwa może doprowadzić do furii. Popłakałam się jak dziecko, kiedy usłyszałam, że ludzie składali pokłony, bo ktoś powiedział, że majaczącym na niebie samolotem leci do nich Jego Świątobliwość.

 

 

trzesieniewjuszu2010thangkazgruzowdalajlamapanczenlamakarmapa
 

 

Pekin, 26 kwietnia 2010

 

 

 


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)