Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

wersja do druku

Share

Nie róbcie z tragedii spektaklu

***

 

Trzęsienie ziemi spadło na Dziekundo 14 kwietnia o 7:40 rano. Było potężne. Niemal natychmiast dowiedzieliśmy się, że nasz klasztor bardzo ucierpiał i że zginęło dwóch mnichów. Potem runęła lawina informacji. Każda gorsza od poprzedniej, każda naznaczona śmiercią.

 

Dwustu mnichów ruszyło do Dziekundo ratować uwięzionych pod gruzami, ale z powodu korków na szosie dotarliśmy do miasta dopiero o ósmej wieczorem. Widok był przerażający. Zrównane z ziemią domy, poprzewracane słupy. Znaleźliśmy biuro koordynujące akcję ratunkową, ale zamiast pokazać, gdzie mamy zacząć, powiedzieli, że właśnie zamykają i kazali przyjść następnego dnia.

 

Widząc, że nie ma chwili do stracenia, zaczęliśmy na własną rękę przeczesywać ruiny. Znaleźliśmy częściowo zawaloną szkołę, w której mogło być dwadzieścioro dzieci. W gruzach kopali żołnierze, szukający żywych uczniów. Przeszliśmy na tyły budynku. Pod cegłami widać było nogi chłopca. Jakiś mężczyzna szeptał: „do zmroku jest szansa". Spod gruzów dobywały się słabe jęki. Kiedy zaczęliśmy odgarniać belki i płyty, pojawił się żołnierz i zapytał, co robimy. „Tam jest uczeń", odparliśmy. Zajrzał w zgliszcza i powiedział: „Dawno nie żyje. Ma zmiażdżoną głowę. A chodzenie po gruzach jest niebezpieczne".

 

Jeden z mnichów krzyknął, że chętnie zginie ratując życie dziecka, ale kazali nam odejść i pozwolili kopać tylko od frontu z chińskimi żołnierzami. Współczucie albo miłość do rodaków dawała nam niezwykłą siłę. Kiedy jak szaleni odgarnialiśmy gruz, wojskowi przyglądali się ze zdziwieniem. Po jakimiś czasie pojawiły się media i doszło do kolejnego szokującego incydentu - człowiek, którego nazywano sekretarzem, chwycił jednego z mnichów za ramię, warcząc: „Idźcie stąd. Idźcie stąd". Młodzi mnisi nie wytrzymali, ale starsi uspokoili ich tłumacząc, że teraz liczy się wyłącznie ratowanie życia.

 

Gdy odeszliśmy, żołnierze chwycili narzędzia i liny, udając, że komuś pomagają, a dziennikarze zaczęli robić zdjęcia. Trudno było nie zadać sobie pytania, co jest tu najważniejsze: ratowanie ludzi czy filmowanie wojska? Nakręcili kilka ujęć i razem odjechali. Ponoć do innych zasypanych, ale ludzie mówili, że w góry, bo przestraszyli się informacji o uszkodzeniu tamy i możliwej powodzi.

 

Chłopak, który stracił ojca powiedział, że trzęsienie ziemi jest klęską żywiołową, ale tu ludzi zabijają pogłoski. Następnego ranka udaliśmy się do biura, a potem kontynuowaliśmy kopanie. Znaleźliśmy zwłoki kobiety, ale wierzyliśmy, że pod gruzami domu mógł przeżyć jej dwuletni synek. Pracujący obok chińscy żołnierze uciekli natychmiast po słabym wstrząsie wtórnym. Zacząłem się zastanawiać, gdzie są ci sławni bohaterowi z Wenchuanu i dlaczego nie przysłali ich do Dziekundo.

 

Potem żołnierze wrócili do koszar na obiad. Jakiś zapłakany chłopak błagał, żeby nie przestawali ratować jego bliskich. Widziałem to na własne oczy i myślałem, że pęknie mi serce. Podobne sceny powtarzały się w porze każdego posiłku.

 

Z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że dałem się ogłupić telewizji, w której pokazują wyłącznie wytrawnych aktorów. Akcja ratunkowa jest naprawdę niebezpieczna. Jeśli, na przykład, zawaliła się tylko część budynku, reszta może w każdej chwili runąć na ratowników. Takie ryzyko podejmują jedynie ludzie naprawdę kochający bliźnich i gotowi oddać za nich życie. A takich zawsze jest garstka. Pozostali występują po prostu w telewizji.

 

Koło południa pojawiła się grupa chińskich ratowników. Po godzinie orzekli, iż w gruzach nie ma już żywych, a nawet jeśli, to nic nie można dla nich zrobić. Próbowaliśmy przekonywać, że jest inaczej, ale odjechali bez słowa.

 

W telewizji trąbią, że różne nacje pracują ramię w ramię, okazując sobie wzruszającą pomoc, ale rzeczywistość to narastający gniew i frustracja, tak Chińczyków, jak Tybetańczyków.

 

Kiedy przekopywaliśmy się przez ruiny w północnej części miasta, nie widziałem nikogo z oficjalnych ekip. Było za to sporo statystów z transparentami upstrzonymi frazesami o „pomocy" i filmujący ich dziennikarze.

 

To smutne i niegodziwe, że przypisują sobie teraz pracę, jaką wykonali mnisi i świeccy Tybetańczycy. Przez cały czas w mieście roiło się od uzbrojonych po zęby policjantów. Nie umiałem uwolnić się od myśli, że zamiast nich rząd, który najwyraźniej myśli wyłącznie o zachowaniu kontroli, mógł przysłać więcej zespołów ratunkowych. Zastanówmy się chwilę - w kogo miały zostać wycelowane wszystkie te karabiny? Odpowiedź jest tylko jedna: w mieszkańców Dziekundo, którzy właśnie stracili najbliższych i cały dobytek. Kiedy to do mnie dotarło, popłakałem się jak dziecko.

 

Powiedzieli nam, że na miejsce katastrofy przyjechał premier Wen Jiabao i powiedział: „wasza strata jest naszą stratą, wasze cierpienie - naszym". W istocie jego wizyta oznaczała całkowitą blokadę miasta i przeobrażenie wszystkich ratowników w aktorów reżimowej telewizji.

 

Piątego dnia Dziekundo zaszczycił swoją obecnością prezydent Hu Jintao, który pozdrowił ratowników: „Musicie być już bardzo zmęczeni. Z całego serca dziękuję za wasz trud". Nie zająknął się nawet o piętnastu tysiącach mnichów i mniszek, niezmordowanie ryjących w gruzach. Wielu duchownych usłyszało za to chamskie obelgi i dowiedziało się, że najwyższa pora wracać do klasztorów.

 

Z pełnym przekonaniem mogę przysiąc, że zrobiliśmy więcej niż chińscy żołnierze i nie złamaliśmy żadnego przepisu. Nie zależy nam też na niczyich pochwałach, nie mieści się jednak w głowie, że władze mogły uznać ratowanie przez nas życia za „bezprawne".

 

Podczas wizyty Hu Jintao szosy dojazdowe i wszystkie ulice w mieście zamknięto na jedenaście godzin. Nie muszę chyba mówić, co oznaczało to dla czekających na pomoc ofiar. Powiem tylko, że zatrzymano samochód z mnichami jadącymi do ruin klasztoru Thrangu i że kierowcy grożono więzieniem.

 

Wszystkie te bezsensowne, puste polityczne szopki oznaczały zwłokę w niesieniu pomocy zasypanym pod gruzami oraz w dostarczaniu żywności i lekarstw głodującym i umierającym. Odnoszę jednak wrażenie, że mistrzowskie opanowanie sztuki propagandy zyskało rządowi Chin uznanie na arenie międzynarodowej.

 

Na koniec tylko jedno: nie róbcie z tragedii żałosnego spektaklu i jako władze myślcie przede wszystkim o ratowaniu ludzi. Nie przysparzajcie też niepotrzebnego cierpienia ocalałym.

 

Wznoszenie sceny na trupach tysięcy ofiar jest po prostu nieludzkie.

 

 

Pamiętając o zmarłych, 21 kwietnia 2010

 

 

 

 

List tybetańskiego mnicha, który pragnie pozostać anonimowy. 

 

 


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)