Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

wersja do druku

Share

Wejście żelaznego smoka

Oser

 

„Żelazne konie" i „ptaki" z tybetańskiej przepowiedni sprzed ponad tysiąca lat zmaterializowały się w XX wieku jako samochód i samolot. Przepowiednia jest optymistyczna: żelazne stwory są w niej pojazdami, przy pomocy których Tybetańczycy rozpraszają się po świecie niczym mrówki, niosąc nauki Buddy do „kraju czerwonych ludzi". A co z pociągiem? Czyż to właśnie nie on przypomina najbardziej sploty smoka? I co zwiastuje?

 

Emigracyjny uczony zatytułował swoją książkę o współczesnej historii Tybetu „Smok w Krainie Śniegu". Wiadomo, że ów zwierz symbolizuje Chiny, a miejsce - to Płaskowyż Qinghai-Tybet. W smoku z krwi i kości nie ma nic niezwykłego, lecz jego odrodzenie w żelazie i stali niesie poważne konsekwencje.

 

W języku tybetańskim funkcjonują dwie nazwy „pociągu": zapożyczone z urdu rili oraz meiguoer, znacznie mniej popularny, swobodny przekład terminu chińskiego. Obie ukuto stosunkowo niedawno i rzadko się je słyszało, aż przed kilku laty gruchnęły jak grom z jasnego nieba. Na kilka dni przed formalnym debiutem kolei w Lhasie Komisja Językowa Tybetańskiego Regionu Autonomicznego zdecydowała, że od dziś pociąg będzie się nazywał meiguoer, nie rili. (Czy znaczy to, że w Tybecie wieści o chińskim żelaznym smoku nie wolno przekazywać za pośrednictwem indyjskich dialektów?)

 

Wiersz z dziewięćdziesiątego piątego

 

Czuję, że muszę coś napisać. Już tylu „ludzi spoza Krainy Śniegu" (z piosenki „Tęsknota za czarodziejskim orłem") dygotało w narodowym uniesieniu. Załzawieni, wyglądający na Tybetańczyków urzędnicy, eksperci i przedstawiciele ludu witali na kolanach żelaznego smoka, który po pokonaniu 1956 kilometrów „magicznej niebiańskiej drogi" (z piosenki o tym samym tytule) miał spocząć na lhaskim dworcu. Tymczasem serca większości Tybetańczyków ściskały chińskie czerwone flagi, szturmówki i kolorowe baloniki, którymi upstrzono całą Lhasę. Wcześniej, ma się rozumieć, zadbano, by nikt nie usłyszał głosu rodaków.

 

Co za obraz! W Chinach właściwych nie widuje się już podobnych orgii czerwieni. Dziennikarze chińskiej i hongkońskiej telewizji byli tak poruszeni, że raz po raz pokrzykiwali o „patriotyzmie" Tybetańczyków. Jasne, oglądając transmisję na żywo w Pekinie, chciałam powiedzieć tylko jedno zdanie: „Każdy, kto nie będzie wyglądał wystarczająco patriotycznie, zapłaci grzywnę, proste?". W całych Chinach takie zasady obowiązują chyba wyłącznie w Tybetańskim Regionie Autonomicznym.

 

Zdziwiło to mieszkańca Chin właściwych, który rzekł: „Nie rozumiemy, możesz nam to wyjaśnić?". „Każda rodzina - cierpliwie wyręczył mnie Tybetańczyk z Lhasy - musi wywieszać czerwony sztandar z okazji Święta Wiosny i innych uroczystości: tybetańskiego Nowego Roku, Pierwszego Maja, Pierwszego Października itd. Zwłaszcza na ulicy Pakuo w centrum miasta. Wymagają tego wszystkie komitety dzielnicowe. Gdyby było to dobrowolne, w porządku. Ale oni do tego zmuszają. Oporni są karani grzywnami albo, jeszcze gorzej, uznawani za »separatystów«. Trudno opisać uczucia, jakie wywołuje taki przymus".

 

Czuję, że muszę coś napisać. Przypomina mi się wiersz z zimy dziewięćdziesiątego piątego. Byłam wtedy redaktorką w Stowarzyszeniu Literackim Tybetańskiego Regionu Autonomicznego. Pewnego wieczora dostaliśmy pismo z Komitetu Komunistycznej Partii Chin, w którym informowano, że ateistyczna siła przewodnia mianowała małego XI Panczenlamę, nowe wcielenie Dziesiątego. Dziecko wskazane przez Dalajlamę, duchowego przywódcę Tybetu, zostało pogardliwie odrzucone. Ja, część systemu, czułam paraliż fizyczny i psychiczny. Oburzona wypisywanymi i wykrzykiwanymi kłamstwami, jęknęłam:

 

Słuchaj, niebo spowija wielkie kłamstwo.

W lesie zostały tylko dwa ptaki, śpiewające

„Tybecie, Tybecie, wielkie jest twoje szczęście".

 

Nie ma dnia, by nie przypomniano nam o naszym szczęściu. Trwa ono, jak słyszymy, od pięćdziesiątego, a ściślej pięćdziesiątego dziewiątego roku. Nie spadło z nieba ani nie wyrosło z ziemi. Nie ustanowiły go także „trzy klasy wyzyskujące" starego Tybetu. Zostało nam ono dane - bo to wyłącznie jej prerogatywa - przez partię. Nawet w czasach rewolucji kulturalnej, kiedy równano z ziemią ponad sześć tysięcy naszych klasztorów i świątyń, dwoje śpiewaków (z chińskimi nazwiskami Zhang i Geng, ale w tybetańskich strojach) zawodziło: „Dzięki mu (przewodniczącemu Mao), dzięki, za obdarzenie nas szczęściem". Dziś natomiast karze się za niewywieszenie chińskiej flagi przed domem, a ulice Lhasy umajone są transparentami, które głoszą: „Linia kolejowa Qinghai-Tybet drogą do szczęścia wszystkich narodowości Tybetu!". Przywódcy wspięli się na takie wyżyny przenikliwości i skrupulatności, że w dniu wielkiego otwarcia babcie klozetowe dostały wolne, żeby goście z mediów nie zorientowali się, że na co dzień za wizytę w toalecie trzeba płacić.

 

Żaba i góra Njenczen Tanglha

 

Co myślą kneblowani Tybetańczycy o nieproszonym żelaznym smoku, kolejnym „szczęściu", które na nich spadło?

 

W dwa tysiące czwartym budowniczowie sforsowali stepy północnego Tybetu oraz łańcuch Njenczen Tanglha i zaczęli zbliżać się do Lhasy, której mieszkańcy żyli nową historią, bardzo przypominającą nasze magiczne podania ludowe. Ponoć w okolicach Damszungu robotnicy kolejowi wykopali z ziemi żabę. Była wielka i rosła z każdym powtórzeniem opowieści. W wersji pierwotnej wrzucono ją na drewnianą taczkę, z czasem ledwie mieściła się na ciężarówce. W lhaskich herbaciarniach i kuchniach szeptano, nerwowo wzdychając, wyłącznie o żabie.

 

Dlaczego wykopanie płaza wywołało takie poruszenie? Ludzie, którzy przyszli na świat poza granicami Tybetu, miewają problemy z dostrzeganiem głębszych znaczeń. W pradawnej tybetańskiej tradycji bon żaba jest alegorią. Jak wiele innych zwierząt żyjących w wodzie, ziemi, skałach i lasach, takich jak choćby ryby czy węże, uchodzi za ducha, który przynosi powodzenie lub nieszczęścia. Takie stworzenia nazywamy lu, co, zrządzeniem losu, przełożono na chiński jako „smok". Ponieważ lu przesycone są magią, poświęcono im wiele pism i rytuałów bonu. Kiedy do Tybetu trafił buddyzm, a przede wszystkim Padmasambhawa, wielki mistrz ezoterycznych praktyk oraz pogromca demonów, wszelakie lu zostały wreszcie poskromione, przeszły na buddyzm i stały się duchami opiekuńczymi. Od tego czasu zajmują ważne miejsce w tybetańskim panteonie.

 

Jako uosobienie lu żaba jest dla nas czymś znacznie więcej niż zwierzę. Pojawienie się pociągu, poharatanie i wywiezienie w nieznane żyjącego w ziemi płaza oznaczało zatem zdeptanie naszego własnego „smoka", który okazał się bezradny w obliczu żelaznego. Ta współczesna bajka, której autora nigdy nie poznamy, z zadziwiającą subtelnością oddaje frustrację, przygnębienie i lęki narodu tybetańskiego.

 

Jesteśmy w roku dwa tysiące szóstym. Żelazny smok - w postaci szarych pociągów towarowych - dotarł do nas już wcześniej, tyle że bez fanfar zarezerwowanych na wielkie otwarcie. W czasie Święta Wiosny doszło do wypadku: na wiadukcie w Damszungu wykoleił się skład. Byli ponoć ranni, ale spanikowane władze otoczyły nasyp kordonem i zarządziły blokadę informacyjną. A w Lhasie powtarzano nową szeptankę.

 

Wedle pewnego starca doskonale działający pociąg miał wypadek, ponieważ przejechał przez górę Njenczen Tanglha. Jak góra mogła spowodować wypadek? Odpowiedzi znów trzeba szukać w tradycyjnej kulturze Tybetu. Jak chcą ludowe podania, łańcuch ten jest jednym z wielu bogów gór, nazywa się Zanri i strzeże łąk północnego Czangtangu. Szczyty mają magiczną moc przyzywania wiatru, deszczu, śniegu i gradu, dawania i odbierania życia zwierzętom oraz szczęścia ludziom. Bóstwa gór rozwścieczyć łatwiej niż inne, dlatego każdy wędrowiec winien traktować je z szacunkiem i trwogą oraz strzec się wszystkiego, co mogłoby zakłócić ich spokój. „Bóg góry się rozgniewał - powiedział mi na ucho starzec - i dlatego rili się wykoleił".

 

W ten sposób Tybetańczycy szukają w swej zranionej kulturze ukojenia skołatanych serc.

 

Wycięte zdanie Amerykanina

 

Wielki triumf najwyraźniej wymagał czegoś więcej niż rodzime, chińskie hołdy, wynaleziono więc amerykański cytat, który w kółko powtarzały wszystkie media. Paul Theroux, który, jak się zdaje, uwielbiał jeździć pociągami, zanotował podczas wizyty w Chinach, iż „łańcuch Kunlun gwarantuje, że kolej nigdy nie dotrze do Lhasy".

 

Pewien „obywatel sieci" zauważył, że cytat z Therouxa towarzyszył niemal wszystkim relacjom z uroczystej inauguracji i że pieczołowicie omijano w nich następne zdania autora: „I pewnie dobrze. Choć lubię kolej, kiedy ujrzałem Tybet, zrozumiałem, że znacznie bardziej wolę naturę". Amerykanin najwyraźniej marzył, by naszej ojczyzny nigdy nie przecięły tory kolejowe.

 

Dziś wszyscy wybierają się do Krainy Śniegu, którą dzięki medialnej histerii zainteresował się nagle przeciętny Chińczyk. Wcześniej potencjalnych turystów zniechęcała odległość i wysokie koszty. Teraz zacierają ręce, bo wycieczka z Pekinu to tylko czterdzieści osiem godzin i od trzystu do tysiąca dwustu yuanów. Znajomy Chińczyk, który nakręcił kiedyś dokument o Tybecie, mówił mi, że o wyjeździe rozprawiają nawet pracujący na czarno stołeczni taksówkarze.

 

Święto przybyszów i łzy starej Tybetanki

 

Po dwóch tygodniach kursowania pociągów ogłoszono, że do Lhasy przyjechało pięćdziesiąt tysięcy ludzi. W Pekinie nikt by tego nie zauważył, ale według ostatniego spisu powszechnego w aglomeracji lhaskiej mieszka 474500 osób - 3,6 procent populacji Pekinu, do którego musiałoby zjechać w tym samym czasie prawie półtora miliona przybyszów. Może to niewiele, w czasie rewolucji kulturalnej Mao przemawiał na Tiananmen do miliona czerwonogwardzistów i stolica jakoś to przeżyła. Ale w Lhasie sytuacja jest inna. Dane statystyczne obejmują również siedem sąsiednich okręgów, a w samym mieście mieszka zaledwie sto czterdzieści tysięcy osób, dla których najazd pięćdziesięciu tysięcy musiał oznaczać trzęsienie ziemi, o czym wspominały nawet rządowe media.

 

Babcia mojej przyjaciółki, schorowana i głęboko wierząca staruszka, mimo wieku i słabości przy okazji każdego święta wędruje do świątyni Dżokhang. Utarło się, że wierni odwiedzają ołtarz o świcie i zmierzchu, a turyści w ciągu dnia. Odkąd ruszyły pociągi, w Dżokhangu roi się jednak od zwiedzających od rana do później nocy. Wielu nie chce czekać w kolejce ani zachować stosownej ciszy, doprowadzając do rozpaczy tych, którym przyświecają cele duchowe. Potykająca się przy każdym kroku starowinka mogła tylko podnieść w drżących dłoniach swoją maślaną lampkę i wykrzyknąć po tybetańsku: „Nie ma ucieczki przed chińskim motłochem!". Po kilku takich doświadczeniach rozpłakała się po powrocie do domu, ponieważ zrozumiała, że być może nigdy już nie będzie jej dane praktykować przed najświętszym z ołtarzy.

 

Mieszkańcy Lhasy ochrzcili hordy przyjezdnych zizi, „myszami". Lhasa zobaczy ich jeszcze bardzo wiele. Przemysł turystyczny szacuje, że w tym roku Tybet odwiedzi dwa i pół miliona ludzi. Zastępca burmistrza o chińskim nazwisku Xu oświadczył, że wzrost liczby turystów nie stanowi zagrożenia dla środowiska naturalnego i kultury Tybetu, dodając przy tym, że Potala będzie otwarta o dwie godziny krócej, lecz przyjmie dwa razy więcej zwiedzających. Rozumiem, iż chciał przez to powiedzieć, że wyścig tabunu dwóch tysięcy trzystu osób po schodach i korytarzach pałacu nie stanowi żadnego problemu. Gdzie sens, gdzie logika? Zbombardowanie przez Armię Ludowo-Wyzwoleńczą w pięćdziesiątym dziewiątym roku oraz grzebanie w górskim stoku w ramach kampanii „kopania schronów i magazynów" z czasów rewolucji kulturalnej poważnie uszkodziły strukturę pałacu. Późniejsze naprawy i prace renowacyjne rozwiązały problem tylko częściowo. Nadmierna eksploatacja może grozić zawaleniem Potali. Już latem dwa tysiące pierwszego, gdy rozpadła się jedna z pałacowych ścian, władze musiały przyznać, że zwiedzających jest za dużo.

 

Wielu skutków uruchomienia kolei, takich jak marginalizacja Tybetańczyków i grabież bogactw naturalnych, jeszcze nie widać, niemniej już same tłumy turystów dały się tak we znaki mieszkańcom Lhasy, że zaczęto ich nazywać „żółtym zagrożeniem". „Za marne trzysta jedenaście yuanów Niebiańska Droga niesie cię do Lhasy - napisał ktoś w internecie. - Wystarczy tyle, żeby przyspieszyć naszą zagładę. Zdecydowanie zbyt tanio. Niechaj bogowie i duchy błogosławią temu świętemu krajowi!". Tyle że dziś bóstwa liżą rany, jak więc mają błogosławić naszej ojczyźnie?

 

Nie tak dawno zorganizowano w Tybecie galę dobroczynną. Przedstawiciele mediów, korporacji i sponsorów wybrali się na podgórze Everestu sprzątać śmieci oraz obdarowywać podręcznikami itd. okoliczne szkoły i wioski. Z pozoru była to szlachetna „pomoc dla Tybetu", okazało się jednak, że idzie wyłącznie o zarabianie na nim. Utkwiły mi w pamięci słowa chińskiego dziennikarza: „Gospodarz imprezy wręczył po batoniku każdemu dzieciakowi, a potem przez pięć minut kazał wymachiwać tymi czekoladkami przed obiektywami fotoreporterów. Ktoś tu mocno przesadził. Jak musiały czuć się te dzieci?".

 

Przy okazji przypomniałam sobie chiński film „Diabły są tutaj", który pokazywano przed kilku laty. W jednej ze scen japońscy żołnierze na wielkich koniach mijają prostoduszne chińskie dzieci, które uśmiechają się do nich ze swego posterunku na wiejskim płocie. W tle muzyka marszowa. Japoński dowódca pochyla się i kolejno podaje im cukierki. Dzieci piszczą i skaczą z radości. Cukierek zaspokaja szczodrość darczyńcy i materialne potrzeby obdarowanego.

 

Nie chcę tu niczego sugerować - słodka zbieżność czysto przypadkowa. Zastanawiam się jednak, ile takich przypadkowych cukierków czeka jeszcze Tybet.

 

Korzystanie ze zdobyczy wymaga autonomii

 

Edward Said twierdzi, że Kipling przedstawiał Hindusów jako stwory wymagające kurateli Brytyjczyków. Aby stała się ona niezbędna, trzeba było stworzyć obraz Indii jako kraju, który bez Wielkiej Brytanii padnie i zginie przytłoczony brzemieniem swoich niedostatków. Ta utylitarna wizja jest integralną częścią chińskiego podejścia do Tybetu. Tybetańczycy, zdaje się, też potrzebują opiekuna, czekając z utęsknieniem na wyzwolenie i strawę. Co gorsza, przy okazji zrobiono z nich nienaturalne dziwadła, przypominające warzywa i kwiaty z wszechobecnych szklarni. Biedactwa umierają natychmiast po opuszczeniu tego plastikowego sanktuarium, gdyż nie są gotowe na spotkanie ze światem zewnętrznym. Mieszkając w swojej ojczyźnie, duszą się dziś w atmosferze stworzonej przez obcych i nie mogą się zaaklimatyzować do własnego kraju. Skoro ich ziemia stała się cudzą, nie są w stanie nic na to poradzić.

 

Jeden po drugim wyrastają więc wielkie, niestosowne place oraz prostopadłościany z glazury i niebieskiego szkła przy kolejnych ulicach noszących nazwy chińskich miast, takich jak Guangzhou czy Suzhou. W biały dzień tłumy prostytutek wabią klientów do rzędów burdeli. W restauracjach serwujących ryby, krewetki i mięso osłów znikają ostatnie tabu. Wedle Saida imperializm to „geograficzna przemoc", która wszędzie, błyskawicznie zmienia przestrzeń, styl życia i system polityczny tubylców.

 

Urzędnicy oraz będące tubą reżimu media stroją się w piórka zbawców i rzeczników narodu tybetańskiego, trąbiąc: „Mamy nadzieję, że lud Tybetu będzie mógł również korzystać z prawa do modernizacji; tradycja i modernizacja są równie niezbędne". Brzmi to rozsądnie, nie zapominajmy jednak, że nie ma mowy o prawach bez możliwości ich egzekwowania. Jak bez tego mówić o tradycji? I czym jest nowoczesność? Czy Tybetańczycy potrzebują modernizacji, którą opisałam? Czy w istocie nie jest ona przemocą w polewie z lukru? Akademicy na służbie dyktatury odrzucają jako bezpodstawne zarzuty o negatywny wpływ kolei na środowisko naturalne i kulturę tradycyjną. Fałszywa jest jednak przede wszystkim tak zwana „modernizacja". Niestety, w tybetańskich bezkresach rządzi przemoc - brutalna, miękka i we wszystkich odcieniach pomiędzy nimi. Gwałt dźwiga sztandar rozwoju, zadaje się go w imię modernizacji, depcząc zmysły i serca. Tak ma wyglądać szczęście Tybetańczyków?

 

Pociąg przyjechał. Nadszedł żelazny smok. Rili. Meiguoer. Nie jest to jednak prawdziwy problem Tybetu. Gdyby korzystał on z prawdziwej autonomii, kolej nie stanowiłaby zagrożenia. Nawet gdyby docierała do każdej wioski. Bez autonomii możemy jedynie patrzeć, jak inni, wedle własnego uznania, decydują, co dla nas dobre, potęgując przy tym chaos i podporządkowując nas sternikom. Wielu, z równie smutnymi skutkami, zaprzedaje im przy okazji sumienia. Imperializm, powiada Said, pozostawia ofierze prosty wybór: poddaj się albo giń. Tak, innego nie ma. Przed Tybetańczykami, którym autonomii nie dano, nie otwiera się „magiczna niebiańska droga" ani, jak żartują mieszkańcy Lhasy, „droga do obłędu", tylko jednokierunkowa droga do zagłady.

 

lipiec 2006

 

 

 

 

Oser (chiń. Weise) urodziła się w Lhasie w 1966 roku. Pisze po chińsku i mieszka w ChRL. We wrześniu 2003 roku jej książka „Zapiski z Tybetu" (chiń. Xizang Biji) znalazła się na indeksie. Władze uznały, że jest „szkodliwa" i zawiera „nieodpowiedzialne" wzmianki o Dalajlamie i Karmapie, który w 2000 roku uciekł do Indii. Oser zmuszono do poddania się samokrytyce - za odmowę ukarano ją usunięciem z pracy, odbierając jej jedyne źródło utrzymania, świadczenia zdrowotne i emerytalne oraz mieszkanie.

China Rights Forum, nr 4, 2006. Artykuł opublikował jako pierwszy hongkoński Kaifang w sierpniu 2006 roku.

 


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)