Teksty. Z perspektywy Chińczyków

wersja do druku

Share

Pracowałem w Tybecie

Yu Luning

 

Pod koniec października 1989 roku pojechałem na zachodnie rubieże Lhasy do Szkoły Partyjnej Tybetańskiego Regionu Autonomicznego na dwumiesięczny kurs dla sekretarzy szczebla okręgu.

 

Byłem pełen wielkich oczekiwań. Spędziłem w Tybecie już rok. Z wyjątkiem dwóch, może trzech dni w stolicy prefektury - w położonym w dolinie mieście okręgowym. Mieliśmy tam tylko dziennik telewizyjny i dawno nieaktualne gazety. Choć liczba mieszkańców szła w setki, odnosiło się wrażenie, że w gronie kilkunastu zaprzyjaźnionych Hanów wszystko, co było do powiedzenia, z sekretami włącznie, zostało już wielokrotnie powtórzone. Zimą generator włączano tylko na kilka godzin. Jako kawalerowi przysługiwała mi ledwie jedna czterdziestowatowa żarówka, spędzałem więc wiele czasu w ciemności. Mogłem iść do sąsiadów na telewizję, ale ekran tak migał z powodu zmian napięcia, że wściekły szybko wracałem do siebie. Czasem mróz i rozrzedzone powietrze sprawiały, że ból głowy nie dawał mi spać. Szedłem wtedy w czerń nocy patrzeć na gwiazdy świecące tym jaśniejszym blaskiem, im bardziej wył lodowaty wiatr. Bywało, że z nudów czytałem stare listy z domu. Robiłem to tak często, że znałem je właściwie na pamięć. Innym razem leżałem po prostu na łóżku i liczyłem. W naszym kraju wiele się wydarzyło w tamtym roku. Incydent Tiananmen w Pekinie i wywołane przez elementy niepodległościowe kłopoty w Lhasie, które zmusiły rząd do ogłoszenia stanu wojennego. Z niepokojem myślałem o przyszłości ojczyzny, chciałem zobaczyć na własne oczy, jak wygląda sytuacja w Lhasie, spotkać ziomków i po prostu trochę pożyć.

 

Po południu 21 października pojechałem samochodem naszego okręgu do Lhasy. Późna jesień i wczesna zima to najpiękniejsze pory roku w Tybecie. Słońce rozświetla białe topole i złote pola, Jarlung Cangpo toczy leniwie zielone wody na wschód, a wieśniacy krzątają się radośnie w swoich obejściach. Na moście Qushui zauważyłem trzech żołnierzy Armii Ludowo-Wyzwoleńczej i budkę wartowniczą. Po ulicach miastach też chodziły uzbrojone patrole. Czułem się tak podekscytowany, jakbym zobaczył kogoś z rodziny.

 

W ciągu tego roku pozbyłem się strachu, który towarzyszył mi, gdy jechałem do Tybetu. Czułem się tu nawet trochę jak w domu. Kontakty z tybetańskimi masami sprawiły, że zacząłem patrzeć na wszystko pragmatycznie. Póki ci prości ludzie mieli swoją campę, herbatę z masłem, jęczmienne piwo i wojłokowe kurtki, żyło im się coraz lepiej, co dobrze usposabiało ich wobec socjalizmu oraz partii. Kiedy do Tybetu przyjechał Hua Guofeng z przedstawicielami rządu centralnego, rozdawali zwykłym mieszkańcom wojskowe palta, a ci traktowali je jak prawdziwe skarby. Tybetańczycy najbardziej kochali czapki i buty AL-W. Z dumą nosili je koczownicy i koczowniczki. W domach oddawali cześć portretom Mao Zedonga (i oczywiście Dalaja), niektórzy przypinali nawet znaczki z podobizną przewodniczącego, choć rewolucja kulturalna zakończyła się przed wielu laty. Jako sekretarzowi okręgowej komisji do spraw polityki i prawa przysługiwała mi broń służbowa, którą mogłem nosić, wychodząc z urzędu. U nas było jednak bardzo spokojnie i nikt jej nie potrzebował. Wiedziałem, że chaos wywołał w Lhasie ogromne napięcie, ale po ogłoszeniu stanu wojennego AL-W stała się naszymi bóstwami opiekuńczymi. Gdybym natknął się na buntowników, i tak nie użyłbym broni w regionie mniejszościowym. Co więcej, tym ludziom mogłoby chodzić właśnie o mój pistolet, a wtedy to nie on strzegłby mnie, a ja jego. Nie miałem zamiaru stawiać się w tak okropnej sytuacji.

 

Wróciwszy do Lhasy po długiej nieobecności, czułem się jak w niebie. Przy blaszanych barakach w okręgu stołeczne budynki zdawały się pałacami. W szkole partyjnej mogłem umyć się w wodzie podgrzewanej baterią słoneczną, niczym pluskająca w gorących źródłach Huaqing konkubina Yang Guifei. Byli tu fryzjerzy, restauracje, człowiek miał gdzie wydać pieniądze. Jadłem wreszcie warzywa, zupy i odnosiłem wrażenie, że wracam do świata żywych. Spotkałem ludzi z rodzinnych stron; słysząc własny dialekt, nie mogłem przestać mówić. Każdy dzień sprawiał mi taką radość, że zacząłem myśleć o przedłużeniu nauki w szkole o dziesięć miesięcy. Po zajęciach spotykałem się z krajanami, grałem w szachy, piłem, kupowałem znaczki pocztowe i zachodziłem do sklepów na Barkhorze. Kiedy nie było co robić, wędrowałem przez miasto niczym Babcia Liu i podziwiałem ogrody.

 

Podczas mojego pobytu w Lhasie doszło do kilku incydentów. Raz, gdy wieczorem jechałem na rowerze, ktoś krzyknął coś za moimi plecami, ale nie zwróciłem na to uwagi. Podniósł głos i usłyszałem wyraźnie: „stój!". Okazało się, że to patrol AL-W, który chciał sprawdzić moje papiery. Szybko zeskoczyłem z roweru. Kiedy żołnierze usłyszeli, że mówię po chińsku, i zobaczyli, że jestem Hanem, kazali mi jechać dalej. Jasne, nam nie w głowie niepodległość Tybetu.

 

Innym razem wybrałem się z kolegą do kina. Ktoś z tylnych rzędów rzucił butelkę, która roztrzaskała się kilka metrów ode mnie, obsypując wszystkich odłamkami szkła. Natychmiast się poderwałem i wtopiłem w tłum.

 

W Lhasie 10 grudnia 1989 roku panowała niewiarygodnie napięta atmosfera. Tybetańskie elementy niepodległościowe próbowały wzniecać niepokoje w mieście. Choć dzień był wolny od pracy, wszystkie jednostki produkcyjne postawiono w stan gotowości. Kazano nam pozamykać drzwi. Wzmocniono oddziały, nad wszystkim krążyły wojskowe śmigłowce. Zabroniono wychodzić, mieliśmy siedzieć w biurach i oglądać filmy na wideo. Razem z sekretarzem Wangiem z Lingzhi poprosiliśmy przełożonych o zgodę na wyjście, pogadanie z żołnierzami, poszukanie znajomych i kilka głębszych.

 

Naukę skończyłem w grudniu i musiałem wyjechać z Lhasy. Na rogatkach zatrzymali nas żołnierze. Jeden z nich otworzył drzwi, zajrzał do środka i powiedział: „to nie oni". Wybuchnęliśmy śmiechem. Nie co? Pewnie nie byliśmy wichrzycielami.

 

Z perspektywy czasu wydaję się sobie młody „jak nowo narodzone cielę, które nie boi się tygrysa". Dziś z pewnością byłbym o wiele bardziej odpowiedzialny.

 

 

lipiec 2010

 

 

 

Pełen utartych stereotypów wpis z modnego wśród Hanów cyklu „pracowałem w Tybecie" (przed „modernizacją" na modłę sekretarza Chena Kuiyuana, z którym autor najwyraźniej dzieli zamiłowanie do poezji). Konkubina (cesarza Xuanzonga z dynastii Tang) Yang Guifei - to jedna z czterech legendarnych najpiękniejszych kobiet w dziejach Chin; Babcia Liu - postać z najsłynniejszej chińskiej powieści „Sen czerwonego pawilonu" Cao Xueqina; „jednostka produkcyjna" (chiń. danwei) - każdy państwowy pracodawca; 10 grudnia 1989 roku Dalajlama odebrał w Oslo Pokojową Nagrodę Nobla „w imieniu wszystkich prześladowanych, walczących o wolność i pracujących na rzecz pokoju oraz w imieniu narodu tybetańskiego".

 

 


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)